czwartek, 24 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - wtorek

Lało pół nocy. Pogoda za bardzo nie poprawiła się rano, więc z planów popłynięcia na wysepkę Christianso wyszły nici. Chętni tych wrażeń przechadzali się za to po mieście, przesiedzieli w knajpce, odwiedzili jedyny na Bornholmie karmelowy sklep i dokonali ogólnego rozpoznania terenu. ;) Ja należałem do niewielkiej grupy niechętnych wyściubiania nosa spoza namiotu - miałem ambitny plan wysuszenia podmokłych ubrań, jednak kapryśna pogoda nie była zbyt pomocna. Nadrabiałem za to braki w lekturze, m.in. Kodu Leonarda da Vinci (tak tak, nie przeczytałem jeszcze) oraz "Red Storm Rising" Toma Clancy'ego, posłuchałem duńskiego radia (żadnych rewelacji), przespałem się. Jakaż sielanka, leniuchowanie na całego. Gdy wszyscy wrócili, posiedzieliśmy nieco pod dachem, dyskutując na przeróżne tematy. Po południu się nieco rozpogodziło, więc ruszyliśmy na miasto już cała grupą. Z pola kempingowego prowadziła tam m.in. dość urocza ścieżka przypominająca bardziej górski, kamienisty szlak, niż plażę pośrodku

Bałtyku. Potrzebne było nieco akrobacji, by nie brodzić po kostki w kałużach, ale w końcu przeszliśmy. Ponieważ głównym celem wyjścia było zaspokojenie głodu, wstąpiliśmy do wędzarni ryb. Sporo potraw było do wyboru, w tym szwedzki stół za 95 DKK, który dawał możliwość najedzenia się za tę kwotę do woli, ile dusza zapragnie. My jednak zadowoliliśmy się skromniejszymi potrawami, z których najbardziej typową była chyba ta znana w Londynie jako fish'n'chips, czyli filet z bliżej nieokreślonej ryby, frytki i surówka. Nie było to może specjalnie sycące, szczególnie dla Łukasza, który skusił się jeszcze na nieco fast-fooda za rogiem. Po posiłku obeszliśmy miasteczko, obfotografowaliśmy i wróciliśmy na chwilę do namiotów. Potem jeszcze postanowiliśmy w parę osób poprzechadzać się po skałach kształtujących plażę w Gudhjem. Oferowały niesamowite widoczki najbliższej okolicy - chyba jest to najbardziej obfotografowane miejsce całej wyspy. Było trzeba jednak uważać, by chodząc po "kamyczkach" nie wpaść pomiędzy nie i się co najmniej pocharatać. Ciekawa mieszanka typów skał tam się znalazła, bo nawet i na coś przypominającego granit czy marmur trafialiśmy, a na plaży można było znaleźć kamyki ze skały wulkanicznej - czarne, lekkie i wypełnione bąbelkami, niczym Maltesers. Nie znam się na skałkach, więc nie chcę nikogo obrażać tym opisem. ;)

Wieczorem nieco białego winka, rozmowy do zmierzchu, rzucanie w Magdę kamieniami, szybki bieg w rozkręcającym się deszczu do namiotów i ... znowu spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz