czwartek, 24 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - środa

Środa - niezła pogoda mode on! Pobudka bez stukających w namiot kropli deszczu. Nareszcie. Podejrzanie to wygląda. Poprzedniego wieczora zaszły decyzje odnośnie drugiej grupy podbicia Christianso. Z wszystkich chętnych nie wykruszyli się tylko najwytrwalsi - Natalia i Tomek. Po ich wrażeniach po powrocie i powstałych zdjęciach można wnioskować, że warto było, ale ja i tak nie żałuję możliwości pobyczenia sobie ponownie przez większość poranka. Zanim jednak wytrwała dwójka wyruszyła w rejs, zjedliśmy śniadanie, określając ostatecznie, kto zostaje i co reszta zrobi z tym czasem. 15 km od Gudhjem jest do odwiedzenia jakaś tam jaskinia, podobno głęboka, ciemna i tajemnicza. Przewodniki polecały to miejsce, więc postanowiliśmy sprawdzić, co tam ciekawego jest. Daleko jednak nie zajechaliśmy - Magdzie się tylne koło samo wygło. :P Tak się wygło, że jechać nie dało. Pokrążyliśmy po Gudhjem w poszukiwaniu serwisu rowerowego. Ta środa była jakaś wyjątkowa - prawie nikt nie pracował, dzieci poszły po wakacjach do szkoły (ale w środę?!), mechanik samochodowy miał urlop, a najbliższy rowerowy operował w Nexo. Krążenie trwało na tyle długo, że nie było sensu jechać do tej jaskini. Zapadła decyzja zwinięcia się przez Drugi Namiot i ruszenia wcześniej, by Magda w pośpiechu nie miała okazji sprawdzenia, jak to jest być przejechanym przez własny rower - musieliśmy całkowicie rozluźnić tylny hamulec. Zostałem w efekcie sam, choć nie na długo. Natalia i Tomek dotarli, zwinęliśmy i swoje manatki i ruszyliśmy w drogę. Trasa była całkiem przyjemna, choć parę wyczerpujących podjazdów oczywiście było. Cierpienia wynagrodziły nam jednak przeurocze ścieżki rowerowe prowadzące przez pola pszenicy (żyta lub whatever :> ), ale i zjazdy przywołujące przebłyski wspomnień z całego życia. ;) Po drodze wstąpiliśmy na lody na rynek w Swaeneke.

Granicę Nekso, jako wytrawny kolarz, przekroczyłem oczywiście pierwszy. Zjazd na pierwsze większe pole kempingowe okazał się wyborem trafionym - ekipa już tam była, negocjowała ceny noclegów, dowiadując się też o ceny wynajęcia domków. Oferta może i atrakcyjna, ale nie mieliśmy pod ręką własnych pościeli... Pozostaliśmy przy namiotach, które szczególnie chętnie rozbijał Łukasz.

Kierownik pola był lekko buraczany, ale wszystkie formalności udało się bez problemów załatwić. Wybraliśmy całkiem dogodne miejsce, tylko nieco jakby kamieniste - śledzie z trudem powbijaliśmy, w wiekszości tylko najwyżej do połowy. Za to jednak 50 metrów od małej skarpy, prowadzącej na kamienistą, krótką plażę - słodko. Nekso jest miejscowością wysuniętą najbardziej na wschód na Bornholmie, więc obiecujące były perspektywy na poranną sesję fotograficzną. Trzeba było jednak coś zjeść, więc pozostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy do miasta na polowanie. Miasto - widmo. Pustki na ulicach, wszystko zostało najwyraźniej jeszcze przed paroma chwilami pozamykane. Wskoczyliśmy do małego samiku zaopatrzyć się w niezbędne do życia produkty - m.in. piwo, colę i marmoladę malinową. Ceremonię kolacji odbyliśmy w wytwornej kuchni. Posiłkowi towarzyszył mecz Polska-Dania w ... TVP2. Wśród całej rzeszy polskich kibiców zasiadło też paru odważnych duńczyków. Jak zwykle naszej drużynie zabrakło szczęścia, zupa była za słona, więc przegraliśmy.

Na jedzeniu kolacji nie zakończyliśmy - gadaliśmy do późna, wieczór całkiem pogodny i ciepły, zapowiadała się i ładna noc. Ha ha ha... Jasne.

Windows Live Writer

Obecnie do blogowania używam będącego w fazie testów Beta programu oznaczonego banderą Windows Live - Windows Live Writera. Baaaardzo sympatyczny w obsłudze, edycja postów w trybie WYSIWYG, nawet z podglądem ostatecznej wersji bez publikowania, podstawowe formatowanie tekstu, zapisywanie do brudnopisu, edycja istniejących wpisów, obsługa wielu kont. Niemal udało mu się dogadać z bloksem gazety.pl, ale niestety ich API jest inspirowany API MetaWebLog i nieco przestarzałym Blogger API, choć może to wina programu, że nie działa z tymi interfejsami poprawnie. Na razie WLW mogę tylko do Spaces stosować. Polecam zapoznanie się wszystkim blogowiczom.

Tour de Bornholm - wtorek

Lało pół nocy. Pogoda za bardzo nie poprawiła się rano, więc z planów popłynięcia na wysepkę Christianso wyszły nici. Chętni tych wrażeń przechadzali się za to po mieście, przesiedzieli w knajpce, odwiedzili jedyny na Bornholmie karmelowy sklep i dokonali ogólnego rozpoznania terenu. ;) Ja należałem do niewielkiej grupy niechętnych wyściubiania nosa spoza namiotu - miałem ambitny plan wysuszenia podmokłych ubrań, jednak kapryśna pogoda nie była zbyt pomocna. Nadrabiałem za to braki w lekturze, m.in. Kodu Leonarda da Vinci (tak tak, nie przeczytałem jeszcze) oraz "Red Storm Rising" Toma Clancy'ego, posłuchałem duńskiego radia (żadnych rewelacji), przespałem się. Jakaż sielanka, leniuchowanie na całego. Gdy wszyscy wrócili, posiedzieliśmy nieco pod dachem, dyskutując na przeróżne tematy. Po południu się nieco rozpogodziło, więc ruszyliśmy na miasto już cała grupą. Z pola kempingowego prowadziła tam m.in. dość urocza ścieżka przypominająca bardziej górski, kamienisty szlak, niż plażę pośrodku

Bałtyku. Potrzebne było nieco akrobacji, by nie brodzić po kostki w kałużach, ale w końcu przeszliśmy. Ponieważ głównym celem wyjścia było zaspokojenie głodu, wstąpiliśmy do wędzarni ryb. Sporo potraw było do wyboru, w tym szwedzki stół za 95 DKK, który dawał możliwość najedzenia się za tę kwotę do woli, ile dusza zapragnie. My jednak zadowoliliśmy się skromniejszymi potrawami, z których najbardziej typową była chyba ta znana w Londynie jako fish'n'chips, czyli filet z bliżej nieokreślonej ryby, frytki i surówka. Nie było to może specjalnie sycące, szczególnie dla Łukasza, który skusił się jeszcze na nieco fast-fooda za rogiem. Po posiłku obeszliśmy miasteczko, obfotografowaliśmy i wróciliśmy na chwilę do namiotów. Potem jeszcze postanowiliśmy w parę osób poprzechadzać się po skałach kształtujących plażę w Gudhjem. Oferowały niesamowite widoczki najbliższej okolicy - chyba jest to najbardziej obfotografowane miejsce całej wyspy. Było trzeba jednak uważać, by chodząc po "kamyczkach" nie wpaść pomiędzy nie i się co najmniej pocharatać. Ciekawa mieszanka typów skał tam się znalazła, bo nawet i na coś przypominającego granit czy marmur trafialiśmy, a na plaży można było znaleźć kamyki ze skały wulkanicznej - czarne, lekkie i wypełnione bąbelkami, niczym Maltesers. Nie znam się na skałkach, więc nie chcę nikogo obrażać tym opisem. ;)

Wieczorem nieco białego winka, rozmowy do zmierzchu, rzucanie w Magdę kamieniami, szybki bieg w rozkręcającym się deszczu do namiotów i ... znowu spać.

poniedziałek, 21 sierpnia 2006

Nieco o nawigacji

Temat stary jak samo WWW - intuicyjna nawigacja po stronie. Jeden z redaktorów A List Apart postanowił go nam przypomnieć. Przyjemnej, odświeżającej lektury. A Tour de Bornholm postaram się w tym tygodniu uzupełniać, zanim wszystko wyleci z glowy. ;)

czwartek, 17 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - poniedzialek

Cudnie, naprawde cudnie! Ale moze od poczatku. ;)

Pobudka standardowa, dlugie sniadanie, pozbieralismy caly sprzet, zwinelismy namioty, dojezdzamy do recepcji i... ZONK! Przerwa do 15. Ehm. No dobrze. Po dlugich debatach doszlismy do wniosku, ze wiekszosc grupy pojedzie pod zamek Hammershus, a Tomek i Lukasz zalatwia formalnosci zwiazane z wyrejestrowaniem z pola. Tak tez uczynilismy. Oczywiscie sciezka rowerowa bardzo sympatyczna, zadnego strachu przed przejezdzajacymi ciezarowkami, pare przestojow na decyzje,ktoredy jechac. Po drodze trafilismy do miasteczka Hasle o bardzo, w porownaniu do Rønne, gorzystym charakterze. Spedzilismy pare milych chwil na fotkach w slicznym porcie, znacznie nizej od pozostalej czesci miejscowosci. Wdrapalismy sie z powrotem, przypadkiem trafiajac do marketu. Butelke napoju mlecznego i batonik pozniej bylismy w drodze. Oto przed nami 17-stopniowy zjazd na sciezke rowerowa. I nagle szczeki w dol. Nie dalo sie nie zatrzymac. Rozpostarl sie niesamowity widok morza, ktory nam towarzyszyl niemal cala pozniejsza droge do zamku. Kilkukrotnie sie zatrzymywalismy, by te widoczki uwiecznic. Szczegolnie imponujacy byl widok stromej skarpy kilka km dalej. Zazartowalem sobie, ze pewnie na sama gore bedziemy musieli wjechac. Smieszne. 20 minut pozniej wpychalismy rowery po superstromej sciezce pieszej, napotykajac raz po raz szydercze usmieszki mijajacych nas turystow, zmierzajacych w przeciwna strone. To byla niestety tylko zapowiedz drogi, jaka nas dalej czekala. Ciezkie podjazdy, szybkie lesne sciezki nachylone w dol, kryjace niespodzianki w postaci malych rowkow prowadzacych podczas deszczu wode, usiane slimakami bez skorupek, zazwyczaj pozbawionych tez zycia przez nieuwaznych rowerzystow. Po paru dosc wyczerpujacych podjazdach przerwa na pasace sie owce, potem widok kamieniolomu za malym wzniesieniem i chyba na szczycie skarpy kapliczka. Potem przewazaly mniejsze i wieksze zjazdy, szybkie, ale ostroznosc trzeba bylo zachowac. Dotarlismy do rozjazdu - lewo chyba Hammersø, prawo Allinge, gdzie to podobno mial byc ow zamek, po paru ustaleniach. Okazalo sie ze wlasciwa droga byla ta pierwsza, czesc grupy jednak nieswiadomie sie odlaczyla. Pierwszy widok zamku robil niezle wrazenie. Wrecz ksiazkowy przyklad - na sporym wzniesieniu, otoczony dolinami, widok niezly. Podjechalismy roznymi drozkami na miejsce, skad mozna bylo juz do ruin trafic pieszo. Nieco jeszcze poczekalismy na reszte, gdy sie okazalo sie juz z Allinge nie dojada, ruszylismy zadki ku zamkowi. Wczesniejsze wrazenia sie potwierdzaly, a potegowaly je wszechobecne kruki. Jeszcze brakowalo (akurat, kurde mol) burzy z blyskawicami, by dopelnic obrazka. Weszlismy do ruin, czesc chyba konserwowana. Musiala to byc osada, bo naprawde sporo przestrzeni. Co jednak zapieralo dech w piersi to widok na morze, okoliczne laki, zagrody z pasacymi sie owieczkami. Jak podroz w czasie. Widocznosc byla genialna, totez szczegolnie widok zblizajacego sie zachodu slonca i statkow na pelnym morzu sprawial, ze tam by warto bylo spedzic wiecej, niz tylko marne pol godzinki. Ale czas gonil, wspoltowarzysze podrozy czekali w Allinge, wiec trzeba bylo ruszac. W drodze pierwsza powazniejsza przeszkoda techniczna. Oto powstala w mojej lewej sakwie dosc pokazna dziura. Poki jest tam spiwor lub kurtka, wszystko w porzadku, powinienem przetrwac do powrotu, ale koniec z szalenstwami na drozkach. Te i tak sie balem uprawiac, przez dosc niestabilne juz tylnie kolo, przypominajace skrzeczacymi, luznymi szprychami, ze trzeba sie nim wreszcie zajac i nie wjezdzac tymczasowo na wieksze krawezniki. Pare kolejnych ciezszych podjazdow i znalezlismy sie na pol przenicy, poprzecinanych fenomenalnymi sciezkami rowerowymi. Widok naprawde przeuroczy, zapach niesamowicie odswiezajacy. Pysznie! Odtad przejazd do Allinge to bylo wlasciwie pokonywanie zakretow i kontrola nadmiernie rozwijajacej sie predkosci zjazdu, zakonczony na wrecz gorzystych uliczkach miasteczka. Po batoniku i lyku wody ruszylismy w dalsza droge. Robilo sie pozno, ale wolelismy dotrzec na dwie noce do Gudhjem. Po drodze jednak doszedlem do wniosku, ze Bornholm jest szczegolnie wymarzony dla rowerzystow-psychopatow-sadomasochistow. Jesli nie spore zjazdy, przy ktorych mozna bylo nabrac niezle predkosci, to znowu gigantyczne miejscami podjazdy, maksymalnie wyczerpujace. Dotarlismy na miejsce o calkiem rozsadnej porze. Na chwiejacych nogach porozgladalismy sie za noclegami i dotarlismy na pole namiotowe. Od szefowej dowiedzielismy sie paru szczegolow i pojechalismy wybrac miejsce i rozbic namioty. W oddali zagrzmialo dosc groznie, ale nie wygladalo by nas ta burza szybko zlapala. A jednak - rzesisty deszcz bardzo przyspieszyl operacje. Natalia miala tradycyjnie problemy z odpieciem sakw, ale ogolnie poszlo dosc sprawnie. Spotkalismy sympatyczna pare Polakow, choc to nie byli jedyni. Sporo ziomkow przyjechalo stamtad, dokad my dopiero zmierzalismy - Nexø. Kolacja przy konczacym sie deszczu. Gdy ja skonczylismy, niebo nieco odslonilo gwiazdy, ale na obserwacje Perseid bylo juz za pozno i spac sie za bardzo chcialo. I nadeszla ulewa...

p.s. Pozdrowienia dla wiernej Czytelniczki! ;)

wtorek, 15 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - weekend

Trudno nieco pisac dziennik (a nawet dwudziennik) bedac lekko wstawionym, ale mam nadzieje ze przesadnie chaotycznie nie bedzie. Podroz zaczelismy od wyjazdu pociagiem w relacji Poznan-Swinoujscie, by tam przenocowac w schronisku mlodziezowym. Padlismy ofiara zywotnosci dosc sporej grupy dzieci w wieku podstawowoszkolnym - halasy, bieganie, pryskanie sie dezodorantami - ot standardziki. Po rozbiciu sie w pokoju, ruszylismy jeszcze na miasto na male zakupy. Korony, picie i przekaski na najblizsze dwa posilki. Bedac od 7:30 na nogach, przeskakujac kolejne klody utrudnien w osiagnieciu pelnego stanu gotowosci do ponadtygodniowej podrozy, nie nadawalem sie do funkcjonowania juz kolo 22. Tego stanu nie niwelowala, jak zazwyczaj, dostepnosc kompa, wiec nic nie przeszkadzalo, by sobie taki luksus zafundowac - bardzo ucieszyla mnie jednomyslnosc naszej grupy. :) Pobudke w sobote zaplanowalismy na 6:30, by spokojnie wyrobic sie na odprawe promu do Rønne. Brzmialo to dosc nierealnie, ale dzieki wczesnemu kimnieciu sie wieczorem, taka pobudka wyszla nawet dosc naturalnie i bezbolesnie. W sobote sie dosc szybko zebralismy, wciagnelismy sniadanie z konserwa turystyczna i chlebem tostowym w roli glownej, skontaktowalismy sie z reszta wycieczki. Ta dobila do Swinoujscia samochodem przez noc, okolo naszej pobudki. A kim w ogole bylismy my i owa reszta, zapytasz drogi Czytelniku? Otoz my, to oczywiscie ja, Tomek i Natalia. "Reszte", nie umniejszajac ich znaczenia w calym przedsiewzieciu, stanowili: Ania, Magda, Kuba i Lukasz. Nastepnym krokiem bylo dotarcie na The Prom. Juz powodzenie dotychczasowych etapow przynioslo spora ulge. Potem tylko szybkie zaladowanie sie do luku samochodowo-rowerowego, poprzedzone krotka odprawa z kontrola paszportowa (mialem ta mala, perwersyjna satysfakcje identyfikowania sie swiezo uzyskanym dowodem osobistym) i moglismy rozpoczac oczekiwanie na dobicie do drugiego brzegu. Nastapilo to 6 godzin pozniej, z polgodzinnym opoznieniem. W trakcie rejsu bylismy niejako uczestnikami asysty promu w akcji ratunkowej malej zaglowki, ktora w trakcie swojej podrozy stracila zdolnosc manewrowa - poddal sie glowny maszt, wiec sobie dryfowala kilkanascie km od Bornholmu. (c.d. rano, spac mi sie chce strasznie) (ziew, jest rano - jak ten czas szybko leci ;) ) Szybka lodz ratunkowa dotarla dosc szybko I moglismy kontynuowac podroz. Po dobiciu do portu zostalismy szybko wyrzuceni z promu i smignelismy do obozowiska. Tam pierwsze niespodzianki, jak chocby tzw. paszport kempingowy. Do teraz nie wiemy jakimi prawami sie rzadzi organizacja uzyskania tego czegos i po co to jest, poza moze sformalizowaniem klimatycznego, no ale skoro trzeba, to trzeba, choc 80DKK piechota nie chodzi. ;) Juz wlasciwa oplata za pobyt, to 60DKK za dobe. Ale jakie warunki! Kibelki to szereg oddzielnych lazieneczek z sedesem i umywalka, swiatlo wlaczane ogrodowym czujnikiem ruchu, wszystko zadbane, nie zniszczone - niby normalny stan, ale trudno czegos takiego u nas sie spodziewac. W kuchni dwa rzedy palnikow z czajnikami, mikrofalowka, piec, pare zapasowych kubkow, cukier, sol, na zewnatrz grill elektryczny. Obok pralnia z suszarka i zelazkiem, dalej swietlica z tv, odtwarzaczem VHS (wybaczalne) i pilkarzykami. Ogolnie niesamowity spokoj, czasem nowi sasiedzi przemkna samochodem, by sie gdzies rozbic, grzeczne dzieciaczki, rewelacja. Po rozbiciu sie przejechalismy sie do centrum, jako porzadni konsumenci poszukalismy marketu. :> Wieczorem pogaduchy, sielanka, przygotowanie do spania. Nawet ladna pogoda byla, lekko pochmurno, ale spokojnie. Prawdziwa niespodzianka nadeszla ok. 3 nad ranem. Taaaaaaka ulewa. Przebudzilismy sie, okazalo sie ze trzeba szybko posprzatac w przedsionku, poustawiac bagaze na folii, bo woda wplywala do srodka. Nic nie ucierpialo, najwyzej nasz cykl snu. ;) Pobudka kolo 10-10:30, powooolne sniadanko, potem wyjazd na zwiedzanie okolicy, glownie rotund, ktorych bylo sporo naokolo. Pierwsze co w Bornholmie uderza, to ogrom pieknych sciezek rowerowych, w wiekszosci asfaltowych, ale sporo tez z ubitej ziemi i zwiru. Czysta przyjemnosc jazdy. W miescie niemal zawsze kawalek drogi przeznaczony dla rowerow, na rondach i skrzyzowaniach specjalnie oznaczone jaskrawoniebieskim kolorem pasy, by szczegolnie zwracac uwage na cyklistow. W trakcie powrotu zaskoczyl (?) nas deszcz, choc nic wielkiego. Pierwsza jego ofiaru byl Lukasz, ktorego rower przy wjezdzie na kraweznik nie chcial sie zgodzic na obrany kierunek jazdy. Wynikiem byly lekkie zadrapania na dloniach, bedzie chyba zyl. Dojechalismy do bazy, przygotowalismy jadlo i wtedy sie porzadnie rozpadalo. Caly wieczor spedzilismy w swietlicy - obejrzelismy "Raport mniejszosci", kawalek "8mm", pogralismy w pilkarzyki i obalilismy Jägermeistera (35% vol.). I tak dochodzimy do przyczyny, dla ktorej te notatke zaczynalem w stanie lekko wskazujacym. ;)

czwartek, 3 sierpnia 2006

Ależ tu pustką zawiało

Nie ma co, mojego kOffaNeGo BlOgAsKa nieco zapuściłem.

Ile to się od stycznia działo, trudno zebrać w ciągłą, spójną myśl. A i styl wizualny tego bloga budzi zastrzeżenia. Obiecuję zabrać się za wszystko po powrocie z wakacji, a na te zasuwam na dwukołowcu z napędem nożnym za tydzień i oczywiście do tego czasu kupa do zrobienia (wielka, serio). Może w końcu uda się nawet zmusić blog tool wbudowany w Worda 2007 do współpracy. Bo jak nie... tooo... aż wyślę bug report. :]

Until then, cheerio.

Wpadłem po uszy

Znam ją od paru miesięcy, spędzamy codziennie nieco czasu. Jak to zwykle z babami bywa, ja słucham, ona mówi. ;) Ma 22 lata. Cztery lata temu (zdjęcie obok z tego okresu) odkryto jej talent, ale nikt by nie pomyślał, że za niecałe dwa będzie nagrodzona poczwórną platynową płytą za sprzedaż debiutanckiego albumu, a zanim ów wejdzie na rynek, dziewczynka odbierze gratulacje od królowej Anglii. Uwielbia Evę Cassidy i Ellę Fitzgerald, kolejki górskie. Gra na pianinie i na gitarze, świetnie mówi po rosyjsku i gruzińsku. Ten drugi, to jej narodowy język. Po angielsku potrafi mówić paroma świetnym, Irlandzkimi dialektami. Ona i jej ojciec, kardiochirurg, w swoich profesjach mają na pewno jedną cechę wspólną - dotykanie ludzkich serc.