czwartek, 17 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - poniedzialek

Cudnie, naprawde cudnie! Ale moze od poczatku. ;)

Pobudka standardowa, dlugie sniadanie, pozbieralismy caly sprzet, zwinelismy namioty, dojezdzamy do recepcji i... ZONK! Przerwa do 15. Ehm. No dobrze. Po dlugich debatach doszlismy do wniosku, ze wiekszosc grupy pojedzie pod zamek Hammershus, a Tomek i Lukasz zalatwia formalnosci zwiazane z wyrejestrowaniem z pola. Tak tez uczynilismy. Oczywiscie sciezka rowerowa bardzo sympatyczna, zadnego strachu przed przejezdzajacymi ciezarowkami, pare przestojow na decyzje,ktoredy jechac. Po drodze trafilismy do miasteczka Hasle o bardzo, w porownaniu do Rønne, gorzystym charakterze. Spedzilismy pare milych chwil na fotkach w slicznym porcie, znacznie nizej od pozostalej czesci miejscowosci. Wdrapalismy sie z powrotem, przypadkiem trafiajac do marketu. Butelke napoju mlecznego i batonik pozniej bylismy w drodze. Oto przed nami 17-stopniowy zjazd na sciezke rowerowa. I nagle szczeki w dol. Nie dalo sie nie zatrzymac. Rozpostarl sie niesamowity widok morza, ktory nam towarzyszyl niemal cala pozniejsza droge do zamku. Kilkukrotnie sie zatrzymywalismy, by te widoczki uwiecznic. Szczegolnie imponujacy byl widok stromej skarpy kilka km dalej. Zazartowalem sobie, ze pewnie na sama gore bedziemy musieli wjechac. Smieszne. 20 minut pozniej wpychalismy rowery po superstromej sciezce pieszej, napotykajac raz po raz szydercze usmieszki mijajacych nas turystow, zmierzajacych w przeciwna strone. To byla niestety tylko zapowiedz drogi, jaka nas dalej czekala. Ciezkie podjazdy, szybkie lesne sciezki nachylone w dol, kryjace niespodzianki w postaci malych rowkow prowadzacych podczas deszczu wode, usiane slimakami bez skorupek, zazwyczaj pozbawionych tez zycia przez nieuwaznych rowerzystow. Po paru dosc wyczerpujacych podjazdach przerwa na pasace sie owce, potem widok kamieniolomu za malym wzniesieniem i chyba na szczycie skarpy kapliczka. Potem przewazaly mniejsze i wieksze zjazdy, szybkie, ale ostroznosc trzeba bylo zachowac. Dotarlismy do rozjazdu - lewo chyba Hammersø, prawo Allinge, gdzie to podobno mial byc ow zamek, po paru ustaleniach. Okazalo sie ze wlasciwa droga byla ta pierwsza, czesc grupy jednak nieswiadomie sie odlaczyla. Pierwszy widok zamku robil niezle wrazenie. Wrecz ksiazkowy przyklad - na sporym wzniesieniu, otoczony dolinami, widok niezly. Podjechalismy roznymi drozkami na miejsce, skad mozna bylo juz do ruin trafic pieszo. Nieco jeszcze poczekalismy na reszte, gdy sie okazalo sie juz z Allinge nie dojada, ruszylismy zadki ku zamkowi. Wczesniejsze wrazenia sie potwierdzaly, a potegowaly je wszechobecne kruki. Jeszcze brakowalo (akurat, kurde mol) burzy z blyskawicami, by dopelnic obrazka. Weszlismy do ruin, czesc chyba konserwowana. Musiala to byc osada, bo naprawde sporo przestrzeni. Co jednak zapieralo dech w piersi to widok na morze, okoliczne laki, zagrody z pasacymi sie owieczkami. Jak podroz w czasie. Widocznosc byla genialna, totez szczegolnie widok zblizajacego sie zachodu slonca i statkow na pelnym morzu sprawial, ze tam by warto bylo spedzic wiecej, niz tylko marne pol godzinki. Ale czas gonil, wspoltowarzysze podrozy czekali w Allinge, wiec trzeba bylo ruszac. W drodze pierwsza powazniejsza przeszkoda techniczna. Oto powstala w mojej lewej sakwie dosc pokazna dziura. Poki jest tam spiwor lub kurtka, wszystko w porzadku, powinienem przetrwac do powrotu, ale koniec z szalenstwami na drozkach. Te i tak sie balem uprawiac, przez dosc niestabilne juz tylnie kolo, przypominajace skrzeczacymi, luznymi szprychami, ze trzeba sie nim wreszcie zajac i nie wjezdzac tymczasowo na wieksze krawezniki. Pare kolejnych ciezszych podjazdow i znalezlismy sie na pol przenicy, poprzecinanych fenomenalnymi sciezkami rowerowymi. Widok naprawde przeuroczy, zapach niesamowicie odswiezajacy. Pysznie! Odtad przejazd do Allinge to bylo wlasciwie pokonywanie zakretow i kontrola nadmiernie rozwijajacej sie predkosci zjazdu, zakonczony na wrecz gorzystych uliczkach miasteczka. Po batoniku i lyku wody ruszylismy w dalsza droge. Robilo sie pozno, ale wolelismy dotrzec na dwie noce do Gudhjem. Po drodze jednak doszedlem do wniosku, ze Bornholm jest szczegolnie wymarzony dla rowerzystow-psychopatow-sadomasochistow. Jesli nie spore zjazdy, przy ktorych mozna bylo nabrac niezle predkosci, to znowu gigantyczne miejscami podjazdy, maksymalnie wyczerpujace. Dotarlismy na miejsce o calkiem rozsadnej porze. Na chwiejacych nogach porozgladalismy sie za noclegami i dotarlismy na pole namiotowe. Od szefowej dowiedzielismy sie paru szczegolow i pojechalismy wybrac miejsce i rozbic namioty. W oddali zagrzmialo dosc groznie, ale nie wygladalo by nas ta burza szybko zlapala. A jednak - rzesisty deszcz bardzo przyspieszyl operacje. Natalia miala tradycyjnie problemy z odpieciem sakw, ale ogolnie poszlo dosc sprawnie. Spotkalismy sympatyczna pare Polakow, choc to nie byli jedyni. Sporo ziomkow przyjechalo stamtad, dokad my dopiero zmierzalismy - Nexø. Kolacja przy konczacym sie deszczu. Gdy ja skonczylismy, niebo nieco odslonilo gwiazdy, ale na obserwacje Perseid bylo juz za pozno i spac sie za bardzo chcialo. I nadeszla ulewa...

p.s. Pozdrowienia dla wiernej Czytelniczki! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz