niedziela, 5 listopada 2006

Remember

Remember, remember the fifth of November, Gunpowder Treason and Plot, I see no reason why gunpowder treason should ever be forgot.

A bo to dobry film był. ;)

czwartek, 21 września 2006

Przed Wieniawskim

Dziś postanowiłem się nieco ukulturalnić i skoczyć na jeden z koncertów należących do cyklu "Przed Wieniawskim", będącymi małą wprawką uczestników zakwalifikowanych do konkursu Wieniawskiego, który odbędzie się w dniach 14-29 października. Dziś występowała Marta Pawłowska przy akompaniamencie Joanny Zathey.

Przyznać muszę, że był to mój pierwszy w życiu solowy koncert skrzypcowy, mimo że na skrzypcach grałem już niedługo po tym, jak się nauczyłem czytać. Oficjalną karierę skrzypka zakończyłem praktycznie w siódmej klasie szkoły podstawowej, ale miałem jeszcze sporo czasu i okazji, by sobie pójście na taki koncert zafundować. I co? I ... pstro!

Marty umiejętności techniczne i interpretacyjne faktycznie są imponujące, ale zdziwiło mnie, że nie zrobiły na mnie sporego wrażenia, a takiego się spodziewałem po pierwszym doświadczonym na żywo koncercie. Całą drogę powrotną do Koziegłów mi to po głowie chodziło, ale do żadnego wniosku dojść nie pomogło. Słuchało się bardzo dobrze, repertuar bogaty i ambitny, ale... brakowało mi czegoś. Być może brakowało czegoś, czego jest nieco więcej na koncertach muzyki "okołojazzowej" - luźniejszej atmosfery i większej muzycznej swobody. A może powodował to niedokalafoniowany smyczek czy coś, z czym także miewałem problem - struna wchodząca w irytujące piszczenie przy nie do końca zdecydowanym przejściu na nią (może brak rozgrzania?). ;)

Mimo tego podobało mi się, nawet bardzo i idę we wtorek na następny, tym razem pokaże co potrafi Anna Maria Staśkiewicz przy akompaniamencie Marcina Sikorskiego. Sprawdzę czy moje malkontenckie nastroje znowu wezmą górę nad chęcią skonsumowania dobrego kawałka sztuki.

wtorek, 19 września 2006

Priorytety

Są ludzie, którzy potrafią sobie postawić właściwe priorytety, gdy chodzi o przywiązanie do rzeczy materialnych:

Hi Katie, someone has stolen my car in Bratislava (a beautiful BMW X3)! Thats not the real problem but: My CD "piece by piece" was in the car!!! As I love this CD I say to the thief: Send it back to me, my address you find in the car. And to you Katie: Great musician - stay as you are and keep on making your music

:]

Z księgi gości na oficjalnej stronie mojej ulubionej artystki.

poniedziałek, 4 września 2006

Słodkie ptaszyny w Sopocie

Kto ostatnie dni spędził w jaskini lub go to po prostu nie obchodzi, nie wie, że w sobotę w Operze Leśnej wystąpiła Katie Melua i jakiś tam mało znaczący artysta, bodajże Elton John, nieistotne. ;)

Katie jak zwykle pokazała, że nie jest krótkotrwałą gwiazdką jednego hiciora, gdyż asów w rękawie ma znacznie więcej i część z nich wyciągnęła na koncercie. Średni, ale niesamowicie popularny "Nine Million Bicycles", świetny "Shy Boy", równie znakomity "Spider's Web" (coś dla informatyków ;) ), poruszający "Piece by Piece" i okręt flagowy, główny przyczynek jej oszałamiającego sukcesu - "Closest Thing to Crazy", kokieteryjny "My Aphrodisiac is You", to tylko niektóre z efektów jej i Mike'a Batt'a znakomitej roboty. Odpuściła sobie genialny "Call Off the Search" czy śliczny cover Cure, "Just Like Heaven", uroczy "Thank You, Stars", "Belfast (Penguins and Cats)", "I Cried for You", "Blame It on the Moon", "Crawling up a Hill", tradycyjnie nie zagrała "I Do Believe in Love" (nie grała go od czasu nagrania do albumu - shame on you, Ketevan), (pre)historyczny "Faraway voice" (dzięki niemu praktycznie zaczęła współpracę z Battem) czy własną, bardzo udaną interpretację "Anniversary Song" Evy Cassidy, nie wspominając o uroczym utworku napisanym przez nią przy prasowaniu, "Shirt of the Ghost". Występ zakończyła jednak w dość wybuchowym stylu - "On the Road Again". Nice.

Oczywiście sukces występu to nie tylko jej głos, ale i świetne wsparcie muzyków - szczególnie mnie porwał skrzypek i pianista. Koncercik najwyraźniej bardzo się podobał recenzentom

Piosenkom z jej płyt nie można odmówić uroku, wdzięku i delikatności. Ale słuchając młodziutkiej Gruzinki na żywo, przekonałem się, że realizatorzy studyjnych nagrań nie wyeksponowali jej wszystkich możliwości. Spodziewałem się kruchej i dziewczęcej piosenkarki, a usłyszałem artystkę obdarzoną wielkim i mocnym głosem. [...] Jej atutem są niezwykle udane kompozycje. To wielki talent, który będzie się rozwijać - Rzeczpospolita

W sobotę przed Eltonem wystąpiła zmysłowa Katie Melua, która swoją delikatnością potrafi ukoić nerwicę każdego słuchacza i widza - Gazeta Wyborcza

Ku uciesze fanów, psycholi i zauroczonych i ciekawskich, nagrałem koncert, zakodowałem do XViD z MP3 i udostępniłem przez BitTorrent oraz QuickSharing.

p.s. Czy wspominałem, że lubię jej muzykę? :]

Z persystencją rozterki

Mój frejmłork webowy, zastosowany w pdaclub działa sposób nieco odmienny od MVC, ale gdyby się tam spróbować tej metodyki doszukać, to pewnie by się dało. Nie mam jednak jednego, wspólnego kontrolera frontowego. Różnymi funkcjami frameworka zajmują się różne skrypty, odseparowałem do osobnego katalogu skrypty akcji typu cynk, kontakt, wysyłanie komentarza.

Konsola administracyjna z kolei to nieco inny twór - te kwestie rozwiązuje na swój sposób, chyba bardziej zbliżony do MVC, gdyż wszystkim zajmuje się jeden skrypt, który zależnie od modułu i akcji wywołuje odpowiedzialne za nie skrypty, wykorzystując też podane parametry.

Wszędzie mam przynajmniej dobrą separację logiki od prezentacji, jednak dopiero porządnie jest to wykonane w nowej wersji Content Managera, który zadebiutuje najpierw jako intranet Urzędu Gminy Granowo, później rozbuduję o stronę internetową dla interesantów, która pozwoli załatwiać różnorakie sprawy urzędowe, sprawdzać ich stan, poczytać najnowsze wpisy do BIPu, jak i ponarzekać na gminę na forum.

Otóż kwestia samej prezentacji jest rozwiązana na zasadzie javowych resourców. Mam osobne pliczki językowe, które zawierają klucze i wartości różnych elementów interfejsu użytkownika. W szablonach stron wywołuję je tagami a'la {@zmienna}, gdzie owa zmienna jest wyszukiwana w zasobach i wybierana z pliku odpowiedniego dla aktualnego wybranego w przeglądarce. Jeśli chodzi o kwestię kontrolera i akcji, nadal występują różne skrypty dla różnych stron, jest jeden skrypt zajmujący się wywoływaniem odpowiednich metod modyfikujących informacje w portalu. Ponieważ zazwyczaj takie informacje modyfikuje się przez POST lub GET, zestaw tych klas to form-processors. Każda akcja obsługiwana jest przez osobny skrypcik, rozszerzający podstawową klasę, zawierającą metody odbierania z formularza/urla informacje, których się skrypt spodziewa, oczyszczenia ich z niebezpiecznych treści (XSS), udostępniającą też możliwość stworzenia redirecta http w razie potrzeby (akcja wymaga zalogowania lub wyższych uprawnień). Całość napisana jest w pełni obiektowo, choć muszę jeszcze wszystko dostosować do obiektowości PHP5, gdzie widać już oznaki cywilizacji.

Widok, kontroler – ok. A co z modelem? A tutaj są na razie dwie, właściwie trzy warstwy. Pierwsza to konkretne funkcje obsługi baz danych w PHP. Druga to warstwa abstrakcji - wspólny interfejs dla poszczególnych baz danych. Klasy dają możliwość zabezpieczania zapytań przez stosowne dla danej bazy ocytowywanie (quotowanie ;) ) wartości, dobierają też do zapytań ograniczanych albo LIMIT, albo TOP, zależnie czy to baza ANSI, czy MS. Nie wiem czy jednak pomysłu Microsoftu nie zbojkotować i zupełnie porzucić obsługe SQL Servera. Bo niby jak wygodnie wybrać z bazy dane stronicowane, np. drugie 20 najnowszych newsów? A jeśli chcę 20 od końca wybrać? A jak takie coś dla tabel łączonych zrobić? W MySQL czy od niedawna w PostgreSQL to jest prawie zawsze po prostu tak:

SELECT

 * FROM news ORDER BY date DESC LIMIT 10 OFFSET 10

Aż boję się próbować wymyślić, jak to zrobić w bazach bardziej "czystych", zgodnych z ANSI SQL, szczególnie z joinami. Może ktoś ma pomysły? Brzydactw typu zagnieżdżone SELECTy w zagnieżdżonych SELECTach nie akceptuję. ;)

Trzecia warstwa to coś a'la DAO. Są obiekty reprezentujące odpowiednie tabele w bazie i obiekty zajmujące się manipulacją na bazie za ich pomocą. Obawiałem się tutaj pewnego problemu od początku, ale chciałem sprawdzić, czy może da się to rozwiązać jakoś cywilizowanie. Co z joinami? Co jeśli dane o użytkowniku w systemie mam podzielonego między różne tabele, zawierające różne szczegóły? W jednej te podstawowe, jak login, data rejestracji, hasło, email. W drugiej szczegóły, jak nazwisko, data urodzenia, płeć. W trzeciej dane obywatela, tj. miejsce urodzenia, pesel, adres pocztowy, adres zameldowania stałego, tymczasowego, a w innej tabeli dane pracownika urzędu - biuro, telefon, stanowisko, fotka, wymiary (no, tu się zapędziłem). Do tego tabela z różnego typu własnościami uzytkownika - strona WWW, dodatkowe adresy email, komunikatory, preferencje w portalu, forum, połączona ze słownikiem wiele-do-wielu (można mieć np. kilka komunikatorów). I co teraz? Otóż to.

Postanowiłem zmienić nieco podejście i uczynić dla takiego zestawu tabel jeden obiekt, reprezentujący użytkownika. Zawierałby on dane na temat tabel "uczestniczących", byłby świadomy takich zagadnień jak klucze obce, klucze główne, a pobieranie informacji by polegało na deklarowaniu, które pola zechcę otrzymać i w zależności od tego generowałby odpowiednie zapytanie, razem z tworzeniem joinów i uwzględnianiem istnienia wielokolumnowych kluczy głównych. Do tego dochodziłaby możliwość keszowania słowników w pamięci lub w plikach na dysku, co by pozwoliło nieco zapytania odchudzić w czasie pracy systemu. Taka klasa zawierałaby zatem także informacje, która tabela to słownik, czy ów słownik może być przechowywany w pamięci podręcznej. Zbędne by było sprawdzanie w bazie daty modyfikacji słownika, bo już sama modyfikacja by przechodziła przez klasę. Co na to jury?

Tour de Bornholm - czwartek

Noc spędzona na zapobieganiu dobrania się kreta do naszych zapasów, w drugim namiocie natomiast straszył skarpetkowy potwór. Ale udało się wyspać. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że choć obecnie pogoda jest całkiem znośna, to późniejszy rozwój wydarzeń może być już nieciekawy. Postanowiliśmy ruszyć już dziś i dotrzeć do Ronne, gdzie sobie już do soboty przenocujemy, by nie trafić z pełnym oprzyrządowaniem pod strugi deszczu. Musieliśmy załatwić formalności z mało sympatycznym kierownikiem do południa, inaczej by z nas próbował ściągnąć za kolejną dobę.

Ruszyliśmy zatem w najdłuższą jednorazową trasę tych wakacji, a tym samym najciekawszą i choć nie wyczerpującą, to jednak z wielką satysfakcją mijaliśmy tablicę Ronne. Droga nie kryła żadnych niespodzianek, za to wysiłek poświęcany podróży był nam wielokrotnie wynagrodzany przepięknymi pejzażami oraz niezapomnianymi zjazdami. Na niektórych z nich niemal plątały mi się nogi na pedałach, nawet na najwyższym przełożeniu, a do tego potrzeba co najmniej 50km/h. Mniam. Wygięte koło Magdy i zdrowy rozsądek nie pozwalał całej grupie poruszać się z takimi prędkościami, więc w pewnym momencie nieco odstawiłem grupę. Gdy zorientowałem się, że dookoła żywej duszy, przystanąłem na przydrożnym parkingu, który prowadził do "okna" z prześlicznym widokiem na morze i zejściem po skarpie na plażę. Nie chciałem z kolei przegapić przejazdu peletonu, więc cupnąłem tylko na ławeczce, czerpiąc łyka wody. Po chwili już byłem gotów do dalszej jazdy, a tutaj wciąż współpodróżników nie ma! Po paru minutach zaczęli się jednak powoli pojawiać. Okazało się że zrobili postój z kilometr ode mnie. Wszystko wróciło do normy, pełną, silną grupą zmierzaliśmy do celu, odległego już tylko 8 kilometrów. Po drodze prześcignęła nas polska grupa rowerzystów-wyczynowców. Tomek podczepił się pod peleton i sunął z nimi kolejne parę kilometrów. Ostatni z ich grupy spoglądał raz po raz niepewnie za siebie, nie mogąc się najpewniej nadziwić, jak ich tempo może utrzymać facet na góralu z 25-kilogramową przyczepką.

Niedługo potem pojawiła się już dość znajoma granica Ronne. Miałem ochotę zsiąść z roweru i ucałować tabliczkę. Zatrzymaliśmy się oczywiście przypadkiem w pobliskim Netto na małych zakupach. Wkrótce jednak zebraliśmy się w sobie by dotrzeć już do znanego z minionego weekendu noclegu. Chwila odpoczynku, rozbicie namiotów i ... dłuższa chwila odpoczynku. ;) Niektórym się jeszcze chciało przejechać na plażę, która się okazała być całkiem niedaleko pola. Pojedliśmy, myju myju, ja i Tomek walnęliśmy się na ławkach oglądając wreszcie w większości czyste niebo, przysypiając od czasu do czasu. Udało się dojrzeć kilku spóźnionych uczestników wycieczki zwanej Perseidami, zaobserwować kilka przemykających przez kopułę nieba satelitów. ISS prawdopodobnie tego wieczora nad nami nie przelatywała, ale już nie mieliśmy ochoty tego sprawdzać.

sobota, 2 września 2006

Ktoś kogoś chyba bardzo nie lubił

Albo cały filmik to wkręt wykonany przez "ofiarę", albo to ją nieźle "koledzy" wrobili. :>

czwartek, 24 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - środa

Środa - niezła pogoda mode on! Pobudka bez stukających w namiot kropli deszczu. Nareszcie. Podejrzanie to wygląda. Poprzedniego wieczora zaszły decyzje odnośnie drugiej grupy podbicia Christianso. Z wszystkich chętnych nie wykruszyli się tylko najwytrwalsi - Natalia i Tomek. Po ich wrażeniach po powrocie i powstałych zdjęciach można wnioskować, że warto było, ale ja i tak nie żałuję możliwości pobyczenia sobie ponownie przez większość poranka. Zanim jednak wytrwała dwójka wyruszyła w rejs, zjedliśmy śniadanie, określając ostatecznie, kto zostaje i co reszta zrobi z tym czasem. 15 km od Gudhjem jest do odwiedzenia jakaś tam jaskinia, podobno głęboka, ciemna i tajemnicza. Przewodniki polecały to miejsce, więc postanowiliśmy sprawdzić, co tam ciekawego jest. Daleko jednak nie zajechaliśmy - Magdzie się tylne koło samo wygło. :P Tak się wygło, że jechać nie dało. Pokrążyliśmy po Gudhjem w poszukiwaniu serwisu rowerowego. Ta środa była jakaś wyjątkowa - prawie nikt nie pracował, dzieci poszły po wakacjach do szkoły (ale w środę?!), mechanik samochodowy miał urlop, a najbliższy rowerowy operował w Nexo. Krążenie trwało na tyle długo, że nie było sensu jechać do tej jaskini. Zapadła decyzja zwinięcia się przez Drugi Namiot i ruszenia wcześniej, by Magda w pośpiechu nie miała okazji sprawdzenia, jak to jest być przejechanym przez własny rower - musieliśmy całkowicie rozluźnić tylny hamulec. Zostałem w efekcie sam, choć nie na długo. Natalia i Tomek dotarli, zwinęliśmy i swoje manatki i ruszyliśmy w drogę. Trasa była całkiem przyjemna, choć parę wyczerpujących podjazdów oczywiście było. Cierpienia wynagrodziły nam jednak przeurocze ścieżki rowerowe prowadzące przez pola pszenicy (żyta lub whatever :> ), ale i zjazdy przywołujące przebłyski wspomnień z całego życia. ;) Po drodze wstąpiliśmy na lody na rynek w Swaeneke.

Granicę Nekso, jako wytrawny kolarz, przekroczyłem oczywiście pierwszy. Zjazd na pierwsze większe pole kempingowe okazał się wyborem trafionym - ekipa już tam była, negocjowała ceny noclegów, dowiadując się też o ceny wynajęcia domków. Oferta może i atrakcyjna, ale nie mieliśmy pod ręką własnych pościeli... Pozostaliśmy przy namiotach, które szczególnie chętnie rozbijał Łukasz.

Kierownik pola był lekko buraczany, ale wszystkie formalności udało się bez problemów załatwić. Wybraliśmy całkiem dogodne miejsce, tylko nieco jakby kamieniste - śledzie z trudem powbijaliśmy, w wiekszości tylko najwyżej do połowy. Za to jednak 50 metrów od małej skarpy, prowadzącej na kamienistą, krótką plażę - słodko. Nekso jest miejscowością wysuniętą najbardziej na wschód na Bornholmie, więc obiecujące były perspektywy na poranną sesję fotograficzną. Trzeba było jednak coś zjeść, więc pozostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy do miasta na polowanie. Miasto - widmo. Pustki na ulicach, wszystko zostało najwyraźniej jeszcze przed paroma chwilami pozamykane. Wskoczyliśmy do małego samiku zaopatrzyć się w niezbędne do życia produkty - m.in. piwo, colę i marmoladę malinową. Ceremonię kolacji odbyliśmy w wytwornej kuchni. Posiłkowi towarzyszył mecz Polska-Dania w ... TVP2. Wśród całej rzeszy polskich kibiców zasiadło też paru odważnych duńczyków. Jak zwykle naszej drużynie zabrakło szczęścia, zupa była za słona, więc przegraliśmy.

Na jedzeniu kolacji nie zakończyliśmy - gadaliśmy do późna, wieczór całkiem pogodny i ciepły, zapowiadała się i ładna noc. Ha ha ha... Jasne.

Windows Live Writer

Obecnie do blogowania używam będącego w fazie testów Beta programu oznaczonego banderą Windows Live - Windows Live Writera. Baaaardzo sympatyczny w obsłudze, edycja postów w trybie WYSIWYG, nawet z podglądem ostatecznej wersji bez publikowania, podstawowe formatowanie tekstu, zapisywanie do brudnopisu, edycja istniejących wpisów, obsługa wielu kont. Niemal udało mu się dogadać z bloksem gazety.pl, ale niestety ich API jest inspirowany API MetaWebLog i nieco przestarzałym Blogger API, choć może to wina programu, że nie działa z tymi interfejsami poprawnie. Na razie WLW mogę tylko do Spaces stosować. Polecam zapoznanie się wszystkim blogowiczom.

Tour de Bornholm - wtorek

Lało pół nocy. Pogoda za bardzo nie poprawiła się rano, więc z planów popłynięcia na wysepkę Christianso wyszły nici. Chętni tych wrażeń przechadzali się za to po mieście, przesiedzieli w knajpce, odwiedzili jedyny na Bornholmie karmelowy sklep i dokonali ogólnego rozpoznania terenu. ;) Ja należałem do niewielkiej grupy niechętnych wyściubiania nosa spoza namiotu - miałem ambitny plan wysuszenia podmokłych ubrań, jednak kapryśna pogoda nie była zbyt pomocna. Nadrabiałem za to braki w lekturze, m.in. Kodu Leonarda da Vinci (tak tak, nie przeczytałem jeszcze) oraz "Red Storm Rising" Toma Clancy'ego, posłuchałem duńskiego radia (żadnych rewelacji), przespałem się. Jakaż sielanka, leniuchowanie na całego. Gdy wszyscy wrócili, posiedzieliśmy nieco pod dachem, dyskutując na przeróżne tematy. Po południu się nieco rozpogodziło, więc ruszyliśmy na miasto już cała grupą. Z pola kempingowego prowadziła tam m.in. dość urocza ścieżka przypominająca bardziej górski, kamienisty szlak, niż plażę pośrodku

Bałtyku. Potrzebne było nieco akrobacji, by nie brodzić po kostki w kałużach, ale w końcu przeszliśmy. Ponieważ głównym celem wyjścia było zaspokojenie głodu, wstąpiliśmy do wędzarni ryb. Sporo potraw było do wyboru, w tym szwedzki stół za 95 DKK, który dawał możliwość najedzenia się za tę kwotę do woli, ile dusza zapragnie. My jednak zadowoliliśmy się skromniejszymi potrawami, z których najbardziej typową była chyba ta znana w Londynie jako fish'n'chips, czyli filet z bliżej nieokreślonej ryby, frytki i surówka. Nie było to może specjalnie sycące, szczególnie dla Łukasza, który skusił się jeszcze na nieco fast-fooda za rogiem. Po posiłku obeszliśmy miasteczko, obfotografowaliśmy i wróciliśmy na chwilę do namiotów. Potem jeszcze postanowiliśmy w parę osób poprzechadzać się po skałach kształtujących plażę w Gudhjem. Oferowały niesamowite widoczki najbliższej okolicy - chyba jest to najbardziej obfotografowane miejsce całej wyspy. Było trzeba jednak uważać, by chodząc po "kamyczkach" nie wpaść pomiędzy nie i się co najmniej pocharatać. Ciekawa mieszanka typów skał tam się znalazła, bo nawet i na coś przypominającego granit czy marmur trafialiśmy, a na plaży można było znaleźć kamyki ze skały wulkanicznej - czarne, lekkie i wypełnione bąbelkami, niczym Maltesers. Nie znam się na skałkach, więc nie chcę nikogo obrażać tym opisem. ;)

Wieczorem nieco białego winka, rozmowy do zmierzchu, rzucanie w Magdę kamieniami, szybki bieg w rozkręcającym się deszczu do namiotów i ... znowu spać.

poniedziałek, 21 sierpnia 2006

Nieco o nawigacji

Temat stary jak samo WWW - intuicyjna nawigacja po stronie. Jeden z redaktorów A List Apart postanowił go nam przypomnieć. Przyjemnej, odświeżającej lektury. A Tour de Bornholm postaram się w tym tygodniu uzupełniać, zanim wszystko wyleci z glowy. ;)

czwartek, 17 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - poniedzialek

Cudnie, naprawde cudnie! Ale moze od poczatku. ;)

Pobudka standardowa, dlugie sniadanie, pozbieralismy caly sprzet, zwinelismy namioty, dojezdzamy do recepcji i... ZONK! Przerwa do 15. Ehm. No dobrze. Po dlugich debatach doszlismy do wniosku, ze wiekszosc grupy pojedzie pod zamek Hammershus, a Tomek i Lukasz zalatwia formalnosci zwiazane z wyrejestrowaniem z pola. Tak tez uczynilismy. Oczywiscie sciezka rowerowa bardzo sympatyczna, zadnego strachu przed przejezdzajacymi ciezarowkami, pare przestojow na decyzje,ktoredy jechac. Po drodze trafilismy do miasteczka Hasle o bardzo, w porownaniu do Rønne, gorzystym charakterze. Spedzilismy pare milych chwil na fotkach w slicznym porcie, znacznie nizej od pozostalej czesci miejscowosci. Wdrapalismy sie z powrotem, przypadkiem trafiajac do marketu. Butelke napoju mlecznego i batonik pozniej bylismy w drodze. Oto przed nami 17-stopniowy zjazd na sciezke rowerowa. I nagle szczeki w dol. Nie dalo sie nie zatrzymac. Rozpostarl sie niesamowity widok morza, ktory nam towarzyszyl niemal cala pozniejsza droge do zamku. Kilkukrotnie sie zatrzymywalismy, by te widoczki uwiecznic. Szczegolnie imponujacy byl widok stromej skarpy kilka km dalej. Zazartowalem sobie, ze pewnie na sama gore bedziemy musieli wjechac. Smieszne. 20 minut pozniej wpychalismy rowery po superstromej sciezce pieszej, napotykajac raz po raz szydercze usmieszki mijajacych nas turystow, zmierzajacych w przeciwna strone. To byla niestety tylko zapowiedz drogi, jaka nas dalej czekala. Ciezkie podjazdy, szybkie lesne sciezki nachylone w dol, kryjace niespodzianki w postaci malych rowkow prowadzacych podczas deszczu wode, usiane slimakami bez skorupek, zazwyczaj pozbawionych tez zycia przez nieuwaznych rowerzystow. Po paru dosc wyczerpujacych podjazdach przerwa na pasace sie owce, potem widok kamieniolomu za malym wzniesieniem i chyba na szczycie skarpy kapliczka. Potem przewazaly mniejsze i wieksze zjazdy, szybkie, ale ostroznosc trzeba bylo zachowac. Dotarlismy do rozjazdu - lewo chyba Hammersø, prawo Allinge, gdzie to podobno mial byc ow zamek, po paru ustaleniach. Okazalo sie ze wlasciwa droga byla ta pierwsza, czesc grupy jednak nieswiadomie sie odlaczyla. Pierwszy widok zamku robil niezle wrazenie. Wrecz ksiazkowy przyklad - na sporym wzniesieniu, otoczony dolinami, widok niezly. Podjechalismy roznymi drozkami na miejsce, skad mozna bylo juz do ruin trafic pieszo. Nieco jeszcze poczekalismy na reszte, gdy sie okazalo sie juz z Allinge nie dojada, ruszylismy zadki ku zamkowi. Wczesniejsze wrazenia sie potwierdzaly, a potegowaly je wszechobecne kruki. Jeszcze brakowalo (akurat, kurde mol) burzy z blyskawicami, by dopelnic obrazka. Weszlismy do ruin, czesc chyba konserwowana. Musiala to byc osada, bo naprawde sporo przestrzeni. Co jednak zapieralo dech w piersi to widok na morze, okoliczne laki, zagrody z pasacymi sie owieczkami. Jak podroz w czasie. Widocznosc byla genialna, totez szczegolnie widok zblizajacego sie zachodu slonca i statkow na pelnym morzu sprawial, ze tam by warto bylo spedzic wiecej, niz tylko marne pol godzinki. Ale czas gonil, wspoltowarzysze podrozy czekali w Allinge, wiec trzeba bylo ruszac. W drodze pierwsza powazniejsza przeszkoda techniczna. Oto powstala w mojej lewej sakwie dosc pokazna dziura. Poki jest tam spiwor lub kurtka, wszystko w porzadku, powinienem przetrwac do powrotu, ale koniec z szalenstwami na drozkach. Te i tak sie balem uprawiac, przez dosc niestabilne juz tylnie kolo, przypominajace skrzeczacymi, luznymi szprychami, ze trzeba sie nim wreszcie zajac i nie wjezdzac tymczasowo na wieksze krawezniki. Pare kolejnych ciezszych podjazdow i znalezlismy sie na pol przenicy, poprzecinanych fenomenalnymi sciezkami rowerowymi. Widok naprawde przeuroczy, zapach niesamowicie odswiezajacy. Pysznie! Odtad przejazd do Allinge to bylo wlasciwie pokonywanie zakretow i kontrola nadmiernie rozwijajacej sie predkosci zjazdu, zakonczony na wrecz gorzystych uliczkach miasteczka. Po batoniku i lyku wody ruszylismy w dalsza droge. Robilo sie pozno, ale wolelismy dotrzec na dwie noce do Gudhjem. Po drodze jednak doszedlem do wniosku, ze Bornholm jest szczegolnie wymarzony dla rowerzystow-psychopatow-sadomasochistow. Jesli nie spore zjazdy, przy ktorych mozna bylo nabrac niezle predkosci, to znowu gigantyczne miejscami podjazdy, maksymalnie wyczerpujace. Dotarlismy na miejsce o calkiem rozsadnej porze. Na chwiejacych nogach porozgladalismy sie za noclegami i dotarlismy na pole namiotowe. Od szefowej dowiedzielismy sie paru szczegolow i pojechalismy wybrac miejsce i rozbic namioty. W oddali zagrzmialo dosc groznie, ale nie wygladalo by nas ta burza szybko zlapala. A jednak - rzesisty deszcz bardzo przyspieszyl operacje. Natalia miala tradycyjnie problemy z odpieciem sakw, ale ogolnie poszlo dosc sprawnie. Spotkalismy sympatyczna pare Polakow, choc to nie byli jedyni. Sporo ziomkow przyjechalo stamtad, dokad my dopiero zmierzalismy - Nexø. Kolacja przy konczacym sie deszczu. Gdy ja skonczylismy, niebo nieco odslonilo gwiazdy, ale na obserwacje Perseid bylo juz za pozno i spac sie za bardzo chcialo. I nadeszla ulewa...

p.s. Pozdrowienia dla wiernej Czytelniczki! ;)

wtorek, 15 sierpnia 2006

Tour de Bornholm - weekend

Trudno nieco pisac dziennik (a nawet dwudziennik) bedac lekko wstawionym, ale mam nadzieje ze przesadnie chaotycznie nie bedzie. Podroz zaczelismy od wyjazdu pociagiem w relacji Poznan-Swinoujscie, by tam przenocowac w schronisku mlodziezowym. Padlismy ofiara zywotnosci dosc sporej grupy dzieci w wieku podstawowoszkolnym - halasy, bieganie, pryskanie sie dezodorantami - ot standardziki. Po rozbiciu sie w pokoju, ruszylismy jeszcze na miasto na male zakupy. Korony, picie i przekaski na najblizsze dwa posilki. Bedac od 7:30 na nogach, przeskakujac kolejne klody utrudnien w osiagnieciu pelnego stanu gotowosci do ponadtygodniowej podrozy, nie nadawalem sie do funkcjonowania juz kolo 22. Tego stanu nie niwelowala, jak zazwyczaj, dostepnosc kompa, wiec nic nie przeszkadzalo, by sobie taki luksus zafundowac - bardzo ucieszyla mnie jednomyslnosc naszej grupy. :) Pobudke w sobote zaplanowalismy na 6:30, by spokojnie wyrobic sie na odprawe promu do Rønne. Brzmialo to dosc nierealnie, ale dzieki wczesnemu kimnieciu sie wieczorem, taka pobudka wyszla nawet dosc naturalnie i bezbolesnie. W sobote sie dosc szybko zebralismy, wciagnelismy sniadanie z konserwa turystyczna i chlebem tostowym w roli glownej, skontaktowalismy sie z reszta wycieczki. Ta dobila do Swinoujscia samochodem przez noc, okolo naszej pobudki. A kim w ogole bylismy my i owa reszta, zapytasz drogi Czytelniku? Otoz my, to oczywiscie ja, Tomek i Natalia. "Reszte", nie umniejszajac ich znaczenia w calym przedsiewzieciu, stanowili: Ania, Magda, Kuba i Lukasz. Nastepnym krokiem bylo dotarcie na The Prom. Juz powodzenie dotychczasowych etapow przynioslo spora ulge. Potem tylko szybkie zaladowanie sie do luku samochodowo-rowerowego, poprzedzone krotka odprawa z kontrola paszportowa (mialem ta mala, perwersyjna satysfakcje identyfikowania sie swiezo uzyskanym dowodem osobistym) i moglismy rozpoczac oczekiwanie na dobicie do drugiego brzegu. Nastapilo to 6 godzin pozniej, z polgodzinnym opoznieniem. W trakcie rejsu bylismy niejako uczestnikami asysty promu w akcji ratunkowej malej zaglowki, ktora w trakcie swojej podrozy stracila zdolnosc manewrowa - poddal sie glowny maszt, wiec sobie dryfowala kilkanascie km od Bornholmu. (c.d. rano, spac mi sie chce strasznie) (ziew, jest rano - jak ten czas szybko leci ;) ) Szybka lodz ratunkowa dotarla dosc szybko I moglismy kontynuowac podroz. Po dobiciu do portu zostalismy szybko wyrzuceni z promu i smignelismy do obozowiska. Tam pierwsze niespodzianki, jak chocby tzw. paszport kempingowy. Do teraz nie wiemy jakimi prawami sie rzadzi organizacja uzyskania tego czegos i po co to jest, poza moze sformalizowaniem klimatycznego, no ale skoro trzeba, to trzeba, choc 80DKK piechota nie chodzi. ;) Juz wlasciwa oplata za pobyt, to 60DKK za dobe. Ale jakie warunki! Kibelki to szereg oddzielnych lazieneczek z sedesem i umywalka, swiatlo wlaczane ogrodowym czujnikiem ruchu, wszystko zadbane, nie zniszczone - niby normalny stan, ale trudno czegos takiego u nas sie spodziewac. W kuchni dwa rzedy palnikow z czajnikami, mikrofalowka, piec, pare zapasowych kubkow, cukier, sol, na zewnatrz grill elektryczny. Obok pralnia z suszarka i zelazkiem, dalej swietlica z tv, odtwarzaczem VHS (wybaczalne) i pilkarzykami. Ogolnie niesamowity spokoj, czasem nowi sasiedzi przemkna samochodem, by sie gdzies rozbic, grzeczne dzieciaczki, rewelacja. Po rozbiciu sie przejechalismy sie do centrum, jako porzadni konsumenci poszukalismy marketu. :> Wieczorem pogaduchy, sielanka, przygotowanie do spania. Nawet ladna pogoda byla, lekko pochmurno, ale spokojnie. Prawdziwa niespodzianka nadeszla ok. 3 nad ranem. Taaaaaaka ulewa. Przebudzilismy sie, okazalo sie ze trzeba szybko posprzatac w przedsionku, poustawiac bagaze na folii, bo woda wplywala do srodka. Nic nie ucierpialo, najwyzej nasz cykl snu. ;) Pobudka kolo 10-10:30, powooolne sniadanko, potem wyjazd na zwiedzanie okolicy, glownie rotund, ktorych bylo sporo naokolo. Pierwsze co w Bornholmie uderza, to ogrom pieknych sciezek rowerowych, w wiekszosci asfaltowych, ale sporo tez z ubitej ziemi i zwiru. Czysta przyjemnosc jazdy. W miescie niemal zawsze kawalek drogi przeznaczony dla rowerow, na rondach i skrzyzowaniach specjalnie oznaczone jaskrawoniebieskim kolorem pasy, by szczegolnie zwracac uwage na cyklistow. W trakcie powrotu zaskoczyl (?) nas deszcz, choc nic wielkiego. Pierwsza jego ofiaru byl Lukasz, ktorego rower przy wjezdzie na kraweznik nie chcial sie zgodzic na obrany kierunek jazdy. Wynikiem byly lekkie zadrapania na dloniach, bedzie chyba zyl. Dojechalismy do bazy, przygotowalismy jadlo i wtedy sie porzadnie rozpadalo. Caly wieczor spedzilismy w swietlicy - obejrzelismy "Raport mniejszosci", kawalek "8mm", pogralismy w pilkarzyki i obalilismy Jägermeistera (35% vol.). I tak dochodzimy do przyczyny, dla ktorej te notatke zaczynalem w stanie lekko wskazujacym. ;)

czwartek, 3 sierpnia 2006

Ależ tu pustką zawiało

Nie ma co, mojego kOffaNeGo BlOgAsKa nieco zapuściłem.

Ile to się od stycznia działo, trudno zebrać w ciągłą, spójną myśl. A i styl wizualny tego bloga budzi zastrzeżenia. Obiecuję zabrać się za wszystko po powrocie z wakacji, a na te zasuwam na dwukołowcu z napędem nożnym za tydzień i oczywiście do tego czasu kupa do zrobienia (wielka, serio). Może w końcu uda się nawet zmusić blog tool wbudowany w Worda 2007 do współpracy. Bo jak nie... tooo... aż wyślę bug report. :]

Until then, cheerio.

Wpadłem po uszy

Znam ją od paru miesięcy, spędzamy codziennie nieco czasu. Jak to zwykle z babami bywa, ja słucham, ona mówi. ;) Ma 22 lata. Cztery lata temu (zdjęcie obok z tego okresu) odkryto jej talent, ale nikt by nie pomyślał, że za niecałe dwa będzie nagrodzona poczwórną platynową płytą za sprzedaż debiutanckiego albumu, a zanim ów wejdzie na rynek, dziewczynka odbierze gratulacje od królowej Anglii. Uwielbia Evę Cassidy i Ellę Fitzgerald, kolejki górskie. Gra na pianinie i na gitarze, świetnie mówi po rosyjsku i gruzińsku. Ten drugi, to jej narodowy język. Po angielsku potrafi mówić paroma świetnym, Irlandzkimi dialektami. Ona i jej ojciec, kardiochirurg, w swoich profesjach mają na pewno jedną cechę wspólną - dotykanie ludzkich serc.

środa, 18 stycznia 2006

Jedz jogurt, unikniesz AIDS!

No, tak dobrze jeszcze nie jest, ale kto wie jak będą reklamy Danone wyglądały za 5 lat. ;) Naukowcy szkoły Brown Medical School w Rhode Island tak zmodyfikowali genetycznie bakterie Lactococcus lactis, biorące udział w wytwarzaniu jogurtów i sera, by zapobiegały rozprzestrzenianiu się wirusa HIV. Udało się to dla małp i komórek człowieka. Jak to robią, małe skubańce? Ano wytwarzają cyjanowirynę, która wiąże się z "końcówkami cukrowymi" receptorów (gp120) wirusa HIV, przez co blokują mu możliwość wchłaniania do komórek "żywiciela". Może mały konkursik na hasła reklamowe Jogurtów za parę lat? :> Na marginesie - HIV nie atakuje Chucka Norrisa. To Chuck Norris atakuje HIV.