poniedziałek, 4 września 2006

Tour de Bornholm - czwartek

Noc spędzona na zapobieganiu dobrania się kreta do naszych zapasów, w drugim namiocie natomiast straszył skarpetkowy potwór. Ale udało się wyspać. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że choć obecnie pogoda jest całkiem znośna, to późniejszy rozwój wydarzeń może być już nieciekawy. Postanowiliśmy ruszyć już dziś i dotrzeć do Ronne, gdzie sobie już do soboty przenocujemy, by nie trafić z pełnym oprzyrządowaniem pod strugi deszczu. Musieliśmy załatwić formalności z mało sympatycznym kierownikiem do południa, inaczej by z nas próbował ściągnąć za kolejną dobę.

Ruszyliśmy zatem w najdłuższą jednorazową trasę tych wakacji, a tym samym najciekawszą i choć nie wyczerpującą, to jednak z wielką satysfakcją mijaliśmy tablicę Ronne. Droga nie kryła żadnych niespodzianek, za to wysiłek poświęcany podróży był nam wielokrotnie wynagrodzany przepięknymi pejzażami oraz niezapomnianymi zjazdami. Na niektórych z nich niemal plątały mi się nogi na pedałach, nawet na najwyższym przełożeniu, a do tego potrzeba co najmniej 50km/h. Mniam. Wygięte koło Magdy i zdrowy rozsądek nie pozwalał całej grupie poruszać się z takimi prędkościami, więc w pewnym momencie nieco odstawiłem grupę. Gdy zorientowałem się, że dookoła żywej duszy, przystanąłem na przydrożnym parkingu, który prowadził do "okna" z prześlicznym widokiem na morze i zejściem po skarpie na plażę. Nie chciałem z kolei przegapić przejazdu peletonu, więc cupnąłem tylko na ławeczce, czerpiąc łyka wody. Po chwili już byłem gotów do dalszej jazdy, a tutaj wciąż współpodróżników nie ma! Po paru minutach zaczęli się jednak powoli pojawiać. Okazało się że zrobili postój z kilometr ode mnie. Wszystko wróciło do normy, pełną, silną grupą zmierzaliśmy do celu, odległego już tylko 8 kilometrów. Po drodze prześcignęła nas polska grupa rowerzystów-wyczynowców. Tomek podczepił się pod peleton i sunął z nimi kolejne parę kilometrów. Ostatni z ich grupy spoglądał raz po raz niepewnie za siebie, nie mogąc się najpewniej nadziwić, jak ich tempo może utrzymać facet na góralu z 25-kilogramową przyczepką.

Niedługo potem pojawiła się już dość znajoma granica Ronne. Miałem ochotę zsiąść z roweru i ucałować tabliczkę. Zatrzymaliśmy się oczywiście przypadkiem w pobliskim Netto na małych zakupach. Wkrótce jednak zebraliśmy się w sobie by dotrzeć już do znanego z minionego weekendu noclegu. Chwila odpoczynku, rozbicie namiotów i ... dłuższa chwila odpoczynku. ;) Niektórym się jeszcze chciało przejechać na plażę, która się okazała być całkiem niedaleko pola. Pojedliśmy, myju myju, ja i Tomek walnęliśmy się na ławkach oglądając wreszcie w większości czyste niebo, przysypiając od czasu do czasu. Udało się dojrzeć kilku spóźnionych uczestników wycieczki zwanej Perseidami, zaobserwować kilka przemykających przez kopułę nieba satelitów. ISS prawdopodobnie tego wieczora nad nami nie przelatywała, ale już nie mieliśmy ochoty tego sprawdzać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz