Remember, remember the fifth of November, Gunpowder Treason and Plot, I see no reason why gunpowder treason should ever be forgot.
A bo to dobry film był. ;)
Remember, remember the fifth of November, Gunpowder Treason and Plot, I see no reason why gunpowder treason should ever be forgot.
A bo to dobry film był. ;)
Przyznać muszę, że był to mój pierwszy w życiu solowy koncert skrzypcowy, mimo że na skrzypcach grałem już niedługo po tym, jak się nauczyłem czytać. Oficjalną karierę skrzypka zakończyłem praktycznie w siódmej klasie szkoły podstawowej, ale miałem jeszcze sporo czasu i okazji, by sobie pójście na taki koncert zafundować. I co? I ... pstro!
Marty umiejętności techniczne i interpretacyjne faktycznie są imponujące, ale zdziwiło mnie, że nie zrobiły na mnie sporego wrażenia, a takiego się spodziewałem po pierwszym doświadczonym na żywo koncercie. Całą drogę powrotną do Koziegłów mi to po głowie chodziło, ale do żadnego wniosku dojść nie pomogło. Słuchało się bardzo dobrze, repertuar bogaty i ambitny, ale... brakowało mi czegoś. Być może brakowało czegoś, czego jest nieco więcej na koncertach muzyki "okołojazzowej" - luźniejszej atmosfery i większej muzycznej swobody. A może powodował to niedokalafoniowany smyczek czy coś, z czym także miewałem problem - struna wchodząca w irytujące piszczenie przy nie do końca zdecydowanym przejściu na nią (może brak rozgrzania?). ;)
Mimo tego podobało mi się, nawet bardzo i idę we wtorek na następny, tym razem pokaże co potrafi Anna Maria Staśkiewicz przy akompaniamencie Marcina Sikorskiego. Sprawdzę czy moje malkontenckie nastroje znowu wezmą górę nad chęcią skonsumowania dobrego kawałka sztuki.
Są ludzie, którzy potrafią sobie postawić właściwe priorytety, gdy chodzi o przywiązanie do rzeczy materialnych:
Hi Katie, someone has stolen my car in Bratislava (a beautiful BMW X3)! Thats not the real problem but: My CD "piece by piece" was in the car!!! As I love this CD I say to the thief: Send it back to me, my address you find in the car. And to you Katie: Great musician - stay as you are and keep on making your music
:]
Z księgi gości na oficjalnej stronie mojej ulubionej artystki.
Katie jak zwykle pokazała, że nie jest krótkotrwałą gwiazdką jednego hiciora, gdyż asów w rękawie ma znacznie więcej i część z nich wyciągnęła na koncercie. Średni, ale niesamowicie popularny "Nine Million Bicycles", świetny "Shy Boy", równie znakomity "Spider's Web" (coś dla informatyków ;) ), poruszający "Piece by Piece" i okręt flagowy, główny przyczynek jej oszałamiającego sukcesu - "Closest Thing to Crazy", kokieteryjny "My Aphrodisiac is You", to tylko niektóre z efektów jej i Mike'a Batt'a znakomitej roboty. Odpuściła sobie genialny "Call Off the Search" czy śliczny cover Cure, "Just Like Heaven", uroczy "Thank You, Stars", "Belfast (Penguins and Cats)", "I Cried for You", "Blame It on the Moon", "Crawling up a Hill", tradycyjnie nie zagrała "I Do Believe in Love" (nie grała go od czasu nagrania do albumu - shame on you, Ketevan), (pre)historyczny "Faraway voice" (dzięki niemu praktycznie zaczęła współpracę z Battem) czy własną, bardzo udaną interpretację "Anniversary Song" Evy Cassidy, nie wspominając o uroczym utworku napisanym przez nią przy prasowaniu, "Shirt of the Ghost". Występ zakończyła jednak w dość wybuchowym stylu - "On the Road Again". Nice.
Oczywiście sukces występu to nie tylko jej głos, ale i świetne wsparcie muzyków - szczególnie mnie porwał skrzypek i pianista. Koncercik najwyraźniej bardzo się podobał recenzentom
Piosenkom z jej płyt nie można odmówić uroku, wdzięku i delikatności. Ale słuchając młodziutkiej Gruzinki na żywo, przekonałem się, że realizatorzy studyjnych nagrań nie wyeksponowali jej wszystkich możliwości. Spodziewałem się kruchej i dziewczęcej piosenkarki, a usłyszałem artystkę obdarzoną wielkim i mocnym głosem. [...] Jej atutem są niezwykle udane kompozycje. To wielki talent, który będzie się rozwijać - Rzeczpospolita
W sobotę przed Eltonem wystąpiła zmysłowa Katie Melua, która swoją delikatnością potrafi ukoić nerwicę każdego słuchacza i widza - Gazeta Wyborcza
Ku uciesze fanów, psycholi i zauroczonych i ciekawskich, nagrałem koncert, zakodowałem do XViD z MP3 i udostępniłem przez BitTorrent oraz QuickSharing.
p.s. Czy wspominałem, że lubię jej muzykę? :]
Mój frejmłork webowy, zastosowany w pdaclub działa sposób nieco odmienny od MVC, ale gdyby się tam spróbować tej metodyki doszukać, to pewnie by się dało. Nie mam jednak jednego, wspólnego kontrolera frontowego. Różnymi funkcjami frameworka zajmują się różne skrypty, odseparowałem do osobnego katalogu skrypty akcji typu cynk, kontakt, wysyłanie komentarza.
Konsola administracyjna z kolei to nieco inny twór - te kwestie rozwiązuje na swój sposób, chyba bardziej zbliżony do MVC, gdyż wszystkim zajmuje się jeden skrypt, który zależnie od modułu i akcji wywołuje odpowiedzialne za nie skrypty, wykorzystując też podane parametry.
Wszędzie mam przynajmniej dobrą separację logiki od prezentacji, jednak dopiero porządnie jest to wykonane w nowej wersji Content Managera, który zadebiutuje najpierw jako intranet Urzędu Gminy Granowo, później rozbuduję o stronę internetową dla interesantów, która pozwoli załatwiać różnorakie sprawy urzędowe, sprawdzać ich stan, poczytać najnowsze wpisy do BIPu, jak i ponarzekać na gminę na forum.
Otóż kwestia samej prezentacji jest rozwiązana na zasadzie javowych resourców. Mam osobne pliczki językowe, które zawierają klucze i wartości różnych elementów interfejsu użytkownika. W szablonach stron wywołuję je tagami a'la {@zmienna}, gdzie owa zmienna jest wyszukiwana w zasobach i wybierana z pliku odpowiedniego dla aktualnego wybranego w przeglądarce. Jeśli chodzi o kwestię kontrolera i akcji, nadal występują różne skrypty dla różnych stron, jest jeden skrypt zajmujący się wywoływaniem odpowiednich metod modyfikujących informacje w portalu. Ponieważ zazwyczaj takie informacje modyfikuje się przez POST lub GET, zestaw tych klas to form-processors. Każda akcja obsługiwana jest przez osobny skrypcik, rozszerzający podstawową klasę, zawierającą metody odbierania z formularza/urla informacje, których się skrypt spodziewa, oczyszczenia ich z niebezpiecznych treści (XSS), udostępniającą też możliwość stworzenia redirecta http w razie potrzeby (akcja wymaga zalogowania lub wyższych uprawnień). Całość napisana jest w pełni obiektowo, choć muszę jeszcze wszystko dostosować do obiektowości PHP5, gdzie widać już oznaki cywilizacji.
Widok, kontroler – ok. A co z modelem? A tutaj są na razie dwie, właściwie trzy warstwy. Pierwsza to konkretne funkcje obsługi baz danych w PHP. Druga to warstwa abstrakcji - wspólny interfejs dla poszczególnych baz danych. Klasy dają możliwość zabezpieczania zapytań przez stosowne dla danej bazy ocytowywanie (quotowanie ;) ) wartości, dobierają też do zapytań ograniczanych albo LIMIT, albo TOP, zależnie czy to baza ANSI, czy MS. Nie wiem czy jednak pomysłu Microsoftu nie zbojkotować i zupełnie porzucić obsługe SQL Servera. Bo niby jak wygodnie wybrać z bazy dane stronicowane, np. drugie 20 najnowszych newsów? A jeśli chcę 20 od końca wybrać? A jak takie coś dla tabel łączonych zrobić? W MySQL czy od niedawna w PostgreSQL to jest prawie zawsze po prostu tak:
* FROM news ORDER BY date DESC LIMIT 10 OFFSET 10
Aż boję się próbować wymyślić, jak to zrobić w bazach bardziej "czystych", zgodnych z ANSI SQL, szczególnie z joinami. Może ktoś ma pomysły? Brzydactw typu zagnieżdżone SELECTy w zagnieżdżonych SELECTach nie akceptuję. ;)
Trzecia warstwa to coś a'la DAO. Są obiekty reprezentujące odpowiednie tabele w bazie i obiekty zajmujące się manipulacją na bazie za ich pomocą. Obawiałem się tutaj pewnego problemu od początku, ale chciałem sprawdzić, czy może da się to rozwiązać jakoś cywilizowanie. Co z joinami? Co jeśli dane o użytkowniku w systemie mam podzielonego między różne tabele, zawierające różne szczegóły? W jednej te podstawowe, jak login, data rejestracji, hasło, email. W drugiej szczegóły, jak nazwisko, data urodzenia, płeć. W trzeciej dane obywatela, tj. miejsce urodzenia, pesel, adres pocztowy, adres zameldowania stałego, tymczasowego, a w innej tabeli dane pracownika urzędu - biuro, telefon, stanowisko, fotka, wymiary (no, tu się zapędziłem). Do tego tabela z różnego typu własnościami uzytkownika - strona WWW, dodatkowe adresy email, komunikatory, preferencje w portalu, forum, połączona ze słownikiem wiele-do-wielu (można mieć np. kilka komunikatorów). I co teraz? Otóż to.
Postanowiłem zmienić nieco podejście i uczynić dla takiego zestawu tabel jeden obiekt, reprezentujący użytkownika. Zawierałby on dane na temat tabel "uczestniczących", byłby świadomy takich zagadnień jak klucze obce, klucze główne, a pobieranie informacji by polegało na deklarowaniu, które pola zechcę otrzymać i w zależności od tego generowałby odpowiednie zapytanie, razem z tworzeniem joinów i uwzględnianiem istnienia wielokolumnowych kluczy głównych. Do tego dochodziłaby możliwość keszowania słowników w pamięci lub w plikach na dysku, co by pozwoliło nieco zapytania odchudzić w czasie pracy systemu. Taka klasa zawierałaby zatem także informacje, która tabela to słownik, czy ów słownik może być przechowywany w pamięci podręcznej. Zbędne by było sprawdzanie w bazie daty modyfikacji słownika, bo już sama modyfikacja by przechodziła przez klasę. Co na to jury?
Noc spędzona na zapobieganiu dobrania się kreta do naszych zapasów, w drugim namiocie natomiast straszył skarpetkowy potwór. Ale udało się wyspać. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że choć obecnie pogoda jest całkiem znośna, to późniejszy rozwój wydarzeń może być już nieciekawy. Postanowiliśmy ruszyć już dziś i dotrzeć do Ronne, gdzie sobie już do soboty przenocujemy, by nie trafić z pełnym oprzyrządowaniem pod strugi deszczu. Musieliśmy załatwić formalności z mało sympatycznym kierownikiem do południa, inaczej by z nas próbował ściągnąć za kolejną dobę.
Ruszyliśmy zatem w najdłuższą jednorazową trasę tych wakacji, a tym samym najciekawszą i choć nie wyczerpującą, to jednak z wielką satysfakcją mijaliśmy tablicę Ronne. Droga nie kryła żadnych niespodzianek, za to wysiłek poświęcany podróży był nam wielokrotnie wynagrodzany przepięknymi pejzażami oraz niezapomnianymi zjazdami. Na niektórych z nich niemal plątały mi się nogi na pedałach, nawet na najwyższym przełożeniu, a do tego potrzeba co najmniej 50km/h. Mniam. Wygięte koło Magdy i zdrowy rozsądek nie pozwalał całej grupie poruszać się z takimi prędkościami, więc w pewnym momencie nieco odstawiłem grupę. Gdy zorientowałem się, że dookoła żywej duszy, przystanąłem na przydrożnym parkingu, który prowadził do "okna" z prześlicznym widokiem na morze i zejściem po skarpie na plażę. Nie chciałem z kolei przegapić przejazdu peletonu, więc cupnąłem tylko na ławeczce, czerpiąc łyka wody. Po chwili już byłem gotów do dalszej jazdy, a tutaj wciąż współpodróżników nie ma! Po paru minutach zaczęli się jednak powoli pojawiać. Okazało się że zrobili postój z kilometr ode mnie. Wszystko wróciło do normy, pełną, silną grupą zmierzaliśmy do celu, odległego już tylko 8 kilometrów. Po drodze prześcignęła nas polska grupa rowerzystów-wyczynowców. Tomek podczepił się pod peleton i sunął z nimi kolejne parę kilometrów. Ostatni z ich grupy spoglądał raz po raz niepewnie za siebie, nie mogąc się najpewniej nadziwić, jak ich tempo może utrzymać facet na góralu z 25-kilogramową przyczepką.
Niedługo potem pojawiła się już dość znajoma granica Ronne. Miałem ochotę zsiąść z roweru i ucałować tabliczkę. Zatrzymaliśmy się oczywiście przypadkiem w pobliskim Netto na małych zakupach. Wkrótce jednak zebraliśmy się w sobie by dotrzeć już do znanego z minionego weekendu noclegu. Chwila odpoczynku, rozbicie namiotów i ... dłuższa chwila odpoczynku. ;) Niektórym się jeszcze chciało przejechać na plażę, która się okazała być całkiem niedaleko pola. Pojedliśmy, myju myju, ja i Tomek walnęliśmy się na ławkach oglądając wreszcie w większości czyste niebo, przysypiając od czasu do czasu. Udało się dojrzeć kilku spóźnionych uczestników wycieczki zwanej Perseidami, zaobserwować kilka przemykających przez kopułę nieba satelitów. ISS prawdopodobnie tego wieczora nad nami nie przelatywała, ale już nie mieliśmy ochoty tego sprawdzać.
Albo cały filmik to wkręt wykonany przez "ofiarę", albo to ją nieźle "koledzy" wrobili. :>
Środa - niezła pogoda mode on! Pobudka bez stukających w namiot kropli deszczu. Nareszcie. Podejrzanie to wygląda. Poprzedniego wieczora zaszły decyzje odnośnie drugiej grupy podbicia Christianso. Z wszystkich chętnych nie wykruszyli się tylko najwytrwalsi - Natalia i Tomek. Po ich wrażeniach po powrocie i powstałych zdjęciach można wnioskować, że warto było, ale ja i tak nie żałuję możliwości pobyczenia sobie ponownie przez większość poranka. Zanim jednak wytrwała dwójka wyruszyła w rejs, zjedliśmy śniadanie, określając ostatecznie, kto zostaje i co reszta zrobi z tym czasem. 15 km od Gudhjem jest do odwiedzenia jakaś tam jaskinia, podobno głęboka, ciemna i tajemnicza. Przewodniki polecały to miejsce, więc postanowiliśmy sprawdzić, co tam ciekawego jest. Daleko jednak nie zajechaliśmy - Magdzie się tylne koło samo wygło. :P Tak się wygło, że jechać nie dało. Pokrążyliśmy po Gudhjem w poszukiwaniu serwisu rowerowego. Ta środa była jakaś wyjątkowa - prawie nikt nie pracował, dzieci poszły po wakacjach do szkoły (ale w środę?!), mechanik samochodowy miał urlop, a najbliższy rowerowy operował w Nexo. Krążenie trwało na tyle długo, że nie było sensu jechać do tej jaskini. Zapadła decyzja zwinięcia się przez Drugi Namiot i ruszenia wcześniej, by Magda w pośpiechu nie miała okazji sprawdzenia, jak to jest być przejechanym przez własny rower - musieliśmy całkowicie rozluźnić tylny hamulec. Zostałem w efekcie sam, choć nie na długo. Natalia i Tomek dotarli, zwinęliśmy i swoje manatki i ruszyliśmy w drogę. Trasa była całkiem przyjemna, choć parę wyczerpujących podjazdów oczywiście było. Cierpienia wynagrodziły nam jednak przeurocze ścieżki rowerowe prowadzące przez pola pszenicy (żyta lub whatever :> ), ale i zjazdy przywołujące przebłyski wspomnień z całego życia. ;) Po drodze wstąpiliśmy na lody na rynek w Swaeneke.
Granicę Nekso, jako wytrawny kolarz, przekroczyłem oczywiście pierwszy. Zjazd na pierwsze większe pole kempingowe okazał się wyborem trafionym - ekipa już tam była, negocjowała ceny noclegów, dowiadując się też o ceny wynajęcia domków. Oferta może i atrakcyjna, ale nie mieliśmy pod ręką własnych pościeli... Pozostaliśmy przy namiotach, które szczególnie chętnie rozbijał Łukasz.
Kierownik pola był lekko buraczany, ale wszystkie formalności udało się bez problemów załatwić. Wybraliśmy całkiem dogodne miejsce, tylko nieco jakby kamieniste - śledzie z trudem powbijaliśmy, w wiekszości tylko najwyżej do połowy. Za to jednak 50 metrów od małej skarpy, prowadzącej na kamienistą, krótką plażę - słodko. Nekso jest miejscowością wysuniętą najbardziej na wschód na Bornholmie, więc obiecujące były perspektywy na poranną sesję fotograficzną. Trzeba było jednak coś zjeść, więc pozostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy do miasta na polowanie. Miasto - widmo. Pustki na ulicach, wszystko zostało najwyraźniej jeszcze przed paroma chwilami pozamykane. Wskoczyliśmy do małego samiku zaopatrzyć się w niezbędne do życia produkty - m.in. piwo, colę i marmoladę malinową. Ceremonię kolacji odbyliśmy w wytwornej kuchni. Posiłkowi towarzyszył mecz Polska-Dania w ... TVP2. Wśród całej rzeszy polskich kibiców zasiadło też paru odważnych duńczyków. Jak zwykle naszej drużynie zabrakło szczęścia, zupa była za słona, więc przegraliśmy.
Na jedzeniu kolacji nie zakończyliśmy - gadaliśmy do późna, wieczór całkiem pogodny i ciepły, zapowiadała się i ładna noc. Ha ha ha... Jasne.
Lało pół nocy. Pogoda za bardzo nie poprawiła się rano, więc z planów popłynięcia na wysepkę Christianso wyszły nici. Chętni tych wrażeń przechadzali się za to po mieście, przesiedzieli w knajpce, odwiedzili jedyny na Bornholmie karmelowy sklep i dokonali ogólnego rozpoznania terenu. ;) Ja należałem do niewielkiej grupy niechętnych wyściubiania nosa spoza namiotu - miałem ambitny plan wysuszenia podmokłych ubrań, jednak kapryśna pogoda nie była zbyt pomocna. Nadrabiałem za to braki w lekturze, m.in. Kodu Leonarda da Vinci (tak tak, nie przeczytałem jeszcze) oraz "Red Storm Rising" Toma Clancy'ego, posłuchałem duńskiego radia (żadnych rewelacji), przespałem się. Jakaż sielanka, leniuchowanie na całego. Gdy wszyscy wrócili, posiedzieliśmy nieco pod dachem, dyskutując na przeróżne tematy. Po południu się nieco rozpogodziło, więc ruszyliśmy na miasto już cała grupą. Z pola kempingowego prowadziła tam m.in. dość urocza ścieżka przypominająca bardziej górski, kamienisty szlak, niż plażę pośrodku
Bałtyku. Potrzebne było nieco akrobacji, by nie brodzić po kostki w kałużach, ale w końcu przeszliśmy. Ponieważ głównym celem wyjścia było zaspokojenie głodu, wstąpiliśmy do wędzarni ryb. Sporo potraw było do wyboru, w tym szwedzki stół za 95 DKK, który dawał możliwość najedzenia się za tę kwotę do woli, ile dusza zapragnie. My jednak zadowoliliśmy się skromniejszymi potrawami, z których najbardziej typową była chyba ta znana w Londynie jako fish'n'chips, czyli filet z bliżej nieokreślonej ryby, frytki i surówka. Nie było to może specjalnie sycące, szczególnie dla Łukasza, który skusił się jeszcze na nieco fast-fooda za rogiem. Po posiłku obeszliśmy miasteczko, obfotografowaliśmy i wróciliśmy na chwilę do namiotów. Potem jeszcze postanowiliśmy w parę osób poprzechadzać się po skałach kształtujących plażę w Gudhjem. Oferowały niesamowite widoczki najbliższej okolicy - chyba jest to najbardziej obfotografowane miejsce całej wyspy. Było trzeba jednak uważać, by chodząc po "kamyczkach" nie wpaść pomiędzy nie i się co najmniej pocharatać. Ciekawa mieszanka typów skał tam się znalazła, bo nawet i na coś przypominającego granit czy marmur trafialiśmy, a na plaży można było znaleźć kamyki ze skały wulkanicznej - czarne, lekkie i wypełnione bąbelkami, niczym Maltesers. Nie znam się na skałkach, więc nie chcę nikogo obrażać tym opisem. ;)
Wieczorem nieco białego winka, rozmowy do zmierzchu, rzucanie w Magdę kamieniami, szybki bieg w rozkręcającym się deszczu do namiotów i ... znowu spać.
Cudnie, naprawde cudnie! Ale moze od poczatku. ;)
Pobudka standardowa, dlugie sniadanie, pozbieralismy caly sprzet, zwinelismy namioty, dojezdzamy do recepcji i... ZONK! Przerwa do 15. Ehm. No dobrze. Po dlugich debatach doszlismy do wniosku, ze wiekszosc grupy pojedzie pod zamek Hammershus, a Tomek i Lukasz zalatwia formalnosci zwiazane z wyrejestrowaniem z pola. Tak tez uczynilismy. Oczywiscie sciezka rowerowa bardzo sympatyczna, zadnego strachu przed przejezdzajacymi ciezarowkami, pare przestojow na decyzje,ktoredy jechac. Po drodze trafilismy do miasteczka Hasle o bardzo, w porownaniu do Rønne, gorzystym charakterze. Spedzilismy pare milych chwil na fotkach w slicznym porcie, znacznie nizej od pozostalej czesci miejscowosci. Wdrapalismy sie z powrotem, przypadkiem trafiajac do marketu. Butelke napoju mlecznego i batonik pozniej bylismy w drodze. Oto przed nami 17-stopniowy zjazd na sciezke rowerowa. I nagle szczeki w dol. Nie dalo sie nie zatrzymac. Rozpostarl sie niesamowity widok morza, ktory nam towarzyszyl niemal cala pozniejsza droge do zamku. Kilkukrotnie sie zatrzymywalismy, by te widoczki uwiecznic. Szczegolnie imponujacy byl widok stromej skarpy kilka km dalej. Zazartowalem sobie, ze pewnie na sama gore bedziemy musieli wjechac. Smieszne. 20 minut pozniej wpychalismy rowery po superstromej sciezce pieszej, napotykajac raz po raz szydercze usmieszki mijajacych nas turystow, zmierzajacych w przeciwna strone. To byla niestety tylko zapowiedz drogi, jaka nas dalej czekala. Ciezkie podjazdy, szybkie lesne sciezki nachylone w dol, kryjace niespodzianki w postaci malych rowkow prowadzacych podczas deszczu wode, usiane slimakami bez skorupek, zazwyczaj pozbawionych tez zycia przez nieuwaznych rowerzystow. Po paru dosc wyczerpujacych podjazdach przerwa na pasace sie owce, potem widok kamieniolomu za malym wzniesieniem i chyba na szczycie skarpy kapliczka. Potem przewazaly mniejsze i wieksze zjazdy, szybkie, ale ostroznosc trzeba bylo zachowac. Dotarlismy do rozjazdu - lewo chyba Hammersø, prawo Allinge, gdzie to podobno mial byc ow zamek, po paru ustaleniach. Okazalo sie ze wlasciwa droga byla ta pierwsza, czesc grupy jednak nieswiadomie sie odlaczyla. Pierwszy widok zamku robil niezle wrazenie. Wrecz ksiazkowy przyklad - na sporym wzniesieniu, otoczony dolinami, widok niezly. Podjechalismy roznymi drozkami na miejsce, skad mozna bylo juz do ruin trafic pieszo. Nieco jeszcze poczekalismy na reszte, gdy sie okazalo sie juz z Allinge nie dojada, ruszylismy zadki ku zamkowi. Wczesniejsze wrazenia sie potwierdzaly, a potegowaly je wszechobecne kruki. Jeszcze brakowalo (akurat, kurde mol) burzy z blyskawicami, by dopelnic obrazka. Weszlismy do ruin, czesc chyba konserwowana. Musiala to byc osada, bo naprawde sporo przestrzeni. Co jednak zapieralo dech w piersi to widok na morze, okoliczne laki, zagrody z pasacymi sie owieczkami. Jak podroz w czasie. Widocznosc byla genialna, totez szczegolnie widok zblizajacego sie zachodu slonca i statkow na pelnym morzu sprawial, ze tam by warto bylo spedzic wiecej, niz tylko marne pol godzinki. Ale czas gonil, wspoltowarzysze podrozy czekali w Allinge, wiec trzeba bylo ruszac. W drodze pierwsza powazniejsza przeszkoda techniczna. Oto powstala w mojej lewej sakwie dosc pokazna dziura. Poki jest tam spiwor lub kurtka, wszystko w porzadku, powinienem przetrwac do powrotu, ale koniec z szalenstwami na drozkach. Te i tak sie balem uprawiac, przez dosc niestabilne juz tylnie kolo, przypominajace skrzeczacymi, luznymi szprychami, ze trzeba sie nim wreszcie zajac i nie wjezdzac tymczasowo na wieksze krawezniki. Pare kolejnych ciezszych podjazdow i znalezlismy sie na pol przenicy, poprzecinanych fenomenalnymi sciezkami rowerowymi. Widok naprawde przeuroczy, zapach niesamowicie odswiezajacy. Pysznie! Odtad przejazd do Allinge to bylo wlasciwie pokonywanie zakretow i kontrola nadmiernie rozwijajacej sie predkosci zjazdu, zakonczony na wrecz gorzystych uliczkach miasteczka. Po batoniku i lyku wody ruszylismy w dalsza droge. Robilo sie pozno, ale wolelismy dotrzec na dwie noce do Gudhjem. Po drodze jednak doszedlem do wniosku, ze Bornholm jest szczegolnie wymarzony dla rowerzystow-psychopatow-sadomasochistow. Jesli nie spore zjazdy, przy ktorych mozna bylo nabrac niezle predkosci, to znowu gigantyczne miejscami podjazdy, maksymalnie wyczerpujace. Dotarlismy na miejsce o calkiem rozsadnej porze. Na chwiejacych nogach porozgladalismy sie za noclegami i dotarlismy na pole namiotowe. Od szefowej dowiedzielismy sie paru szczegolow i pojechalismy wybrac miejsce i rozbic namioty. W oddali zagrzmialo dosc groznie, ale nie wygladalo by nas ta burza szybko zlapala. A jednak - rzesisty deszcz bardzo przyspieszyl operacje. Natalia miala tradycyjnie problemy z odpieciem sakw, ale ogolnie poszlo dosc sprawnie. Spotkalismy sympatyczna pare Polakow, choc to nie byli jedyni. Sporo ziomkow przyjechalo stamtad, dokad my dopiero zmierzalismy - Nexø. Kolacja przy konczacym sie deszczu. Gdy ja skonczylismy, niebo nieco odslonilo gwiazdy, ale na obserwacje Perseid bylo juz za pozno i spac sie za bardzo chcialo. I nadeszla ulewa...
p.s. Pozdrowienia dla wiernej Czytelniczki! ;)
Nie ma co, mojego kOffaNeGo BlOgAsKa nieco zapuściłem.
Ile to się od stycznia działo, trudno zebrać w ciągłą, spójną myśl. A i styl wizualny tego bloga budzi zastrzeżenia. Obiecuję zabrać się za wszystko po powrocie z wakacji, a na te zasuwam na dwukołowcu z napędem nożnym za tydzień i oczywiście do tego czasu kupa do zrobienia (wielka, serio). Może w końcu uda się nawet zmusić blog tool wbudowany w Worda 2007 do współpracy. Bo jak nie... tooo... aż wyślę bug report. :]